Co pewien czas na horyzoncie ogólnie pojętej muzyki jazzowej skłębiają się chmury. Atmosfera zagęszcza się stopniowo i ściemnia, aż chmury przecina błyskawica… polemiki. Festiwale jazzowe w Skopje od dawna były źródłem do wywiązania się na łamach mediów zdrowej i płodnej myśli, budzącej nie tylko zainteresowanie, ale i zadowolenie. Polemika tego rodzaju jest symptomem ciągłego rozwoju jazzowego gatunku oraz procesem kształtowania nowych kryteriów. Taka właśnie polemika towarzyszyła 33. edycji Skopje Jazz Festival, jednego z najaktualniejszych i najciekawszych festiwali znajdujących się w europejskim jazzowym kalendarzu.
Zainteresowanie festiwalem w Skopje było ogromne. Billboardy, postery, ulotki, itp. niemal na każdym kroku obwieszczały trwające jazzowe święto. Wypełnione sale koncertowe: Universal Hall, City Hall oraz Macedońskiej Opery i Baletu były dowodom na to, że mieszkańcy Skopje są świadomi faktu, że jeżeli ktoś od pewnego czasu zaczyna nie rozumieć współcześnie powstającej muzyki, to wina nie leży po stronie muzyki, lecz tego, kto tej muzyki nie rozumie. Za ten niezwykle ambitny program festiwalu odpowiedzialny jest jego twórca i dyrektor Oliver Belopeta. Patronat nad imprezą sprawowało Ministerstwo Kultury Republiki Macedonii, a jednym z jego sponsorów była, m.in. Ambasada Rzeczypospolitej Polskiej w Skopje.
Youn Sun Nah – fot. Rita Pulavska |
Festiwal rozpoczął się koncertem duetu koreańskiej wokalistki Youn Sun Nah i szwedzkiego gitarzysty Ulfa Wakeniusa. Na repertuar koncertu składały się tak drastycznie odmienne stylowo utwory, jak: Hurt zespołu Nine Inch Nails, standard jazzowy My Favourite Things, angielska pieśń ludowa A Sailor’s Life, a także koreański blues. Wspólnym mianownikiem tego multikulturowego galimatiasu był głos Youn Sun Nah, jeden z najbardziej oryginalnych i niekonwencjonalnych w muzycznym świecie. Niezwykle obszerny ambitus jej głosu jest niedostępny nawet dla najbardziej wykwalifikowanych wokalistów, a jego barwa mogła być momentami zaskoczeniem nawet dla najbardziej muzykalnych uszu. Gra Ulfa Wakeniusa stanowiła doskonałą podstawę do wokalnych wojaży, które przy odrobinie fantazji mogły zabrać słuchacza na orbitę pozaziemską. Szwedzki gitarzysta to również doskonały kompozytor, a jego Momento Magico to utwór wręcz stworzony do głosu Koreanki. Efekt kończący koncert? Owacje na stojąco!
Kwartet amerykańskiej perkusistki Terri Lyne Carrington (Aaron Parks – fortepian, Antonio Hart – saksofon altowy, Zach Brown – kontrabas) po tak świetnym otwarciu stanął przed nie lada zadaniem, chcąc dorównać inaugurującemu festiwal aktowi. Niestety sztuka ta się nie udała i winę tego upatrywałbym nie w kategoriach muzycznych, ale z powodu małego zaangażowania i braku kontaktu z publicznością. Pod względem muzycznym było znacznie lepiej. Kwartet zaprezentował swoją własną interpretację albumu Duke’a Ellingtona „Money Jungle”. Epokowe dzieło Ellingtona przedstawione zostało na mainstreamową modłę, z wpływami latynoskich rytmów, fusion i wszechobecnego bluesa. Słowem dzieło zaimprowizowane tak, iż z pewnością zaimponowało wielu. Tylko tyle i aż tyle.
Obara International – fot. Rita Pulavska |
Polskim akcentem tegorocznej edycji festiwalu w Skopje był występ kwartetu Obara International (Maciej Obara – saksofon altowy, Dominik Wania – fortepian, Ole Marten Vågan – kontrabas, Gard Nilssen perkusja). Dwójka polskich jazzmanów to niewątpliwie jeden z naszych najlepszych towarów eksportowych na europejskiej scenie jazzowej. W połączeniu z norweską sekcją rytmiczną stanowią istny „killer band”, określenie, które dobiegło mnie z widowni zaraz po ich pierwszym numerze Sleepwalker. Ubierając to w inne słowa, kwartet ten to doskonale stworzony kolektyw, którego muzyka oparta jest na wysublimowanych kompozycjach i ich mistrzowskiej egzekucji. Doskonała technika, wyrazistość, pewność, siła, logika i dramaturgia przebiegu muzycznej narracji, energia, czad – są to przymioty olśniewające zdumiałego słuchacza, wprowadzonego grą kwartetu w pewien rodzaj ekstazy. Nie posądzi więc mnie chyba nikt o stronniczość i narodową chełpliwość, jeżeli koncert ten podczas tego festiwalu zaliczę do szczupłego grona najlepszych.
Mats Gustafsson (Fire! Orchestra) – fot. Rita Pulavska |
Drugi dzień festiwalu rozpoczął się koncertem Fire! Orchestra, 24-osobowego bandu, który z ekonomicznego punktu widzenia nie powinien istnieć. Orkiestra ta pochodzi jednak ze Szwecji, gdzie budżet państwa przewiduje wydatki na sztukę wyzwoloną spod jarzma komercji i jest w stanie zapewnić ich członkom miesięczne subsydia. Koncert Fire! Orchestra, pod przewodnictwem saksofonisty Matsa Gustafssona, był jak erupcja wulkanu, gdzie na przemian usłyszeć mogliśmy: industrialny hałas, garażowy punk, nawałnicę przesterowanego dźwięku, wielowątkowe schematy rytmiczno-harmoniczne, a także aleatoryczne wstawki, gdzie gwałtowne sola Gustafssona przeszywały widzów niczym elektryczne iskry. Furia przeplatana była z przebojowymi wprost tematami rockowymi, które oparte były na wokalnych partiach w wykonaniu: Mariam Wallentin, Simona Ohlssona i Sofi Jernberg (Enter Part One). Muzyka tak brutalna, jak i piękna. Podsumowując koncert słowami Gustaffsona: Peace and Fire!
Nie mniejsze emocje towarzyszyły kolejnemu koncertowi tego wieczoru. Szwajcarski pianista Nik Bärtsch to niedościgły mistrz rytmicznej ekspresji, który w swoim nowym projekcie Nik Bärtsch’s Ronin Rhytm Clan (Kaspar Rast – perkusja, Thomy Jordi – gitara basowa, Sha – klarnet basowy, saksofon, Manuel Troller – gitara, Fabian Cabaldi – flet, saksofon, Martial In-Albon – trąbka, Michael Flury – puzon) dodał do swych kompozycji również interesujące harmonie tworzone przez partie instrumentów dętych, dzięki czemu muzyka stała się dla słuchacza bardziej przystępna, nie zatracając jednak swych artystycznych wartości. Zespół zagrał dwa sety, w których muzyczna akcja i napięcie dawkowane było powoli i ze szwajcarską wręcz precyzją. Zahipnotyzowany słuchacz wzbudzany był co jakiś czas przez gwałtowne zmiany dynamiczne utworów, gdzie na czoło wysuwały się nieziemskie sola Bärtscha oparte w dużej mierze na preparacji fortepianu i wykorzystaniu jego najniższego rejestru. Nie odstawał mu Sha, który okazał się genialnym egzekutorem pojedynczo stroikowej artykulacji. Na uwagę zasługuje również gra świateł na scenie, która miała znaczący wpływ na dramaturgię koncertu.
Bert Dockx (Dans Dans) – fot. Rita Pulavska |
Nocny koncert w klubie City Hall, który po północy jak zwyczajnie pękał w szwach, doskonale wpisał się w program festiwalu. Belgijskie trio Dans Dans (Bert Dockx – gitara, Fred Lyenn – gitara basowa, Steven Cassiers – perkusja) to jeden z najbardziej intrygujących zespołów europejskiej sceny muzycznej ostatnich lat. Gitarowe trio zaprezentowało niezwykle rozległy repertuar obejmujący kompozycje od muzyki filmowej (The Sicillian Clan – Ennio Morricone), poezję śpiewaną (Yesterday Is Here – Tom Waits), mainstream jazz (Freedom Suite – Sonny Rollins), aż po jazzową awangardę (Ancient Aiethopia – Sun Ra). Imaginacje Dans Dans dały rewelacyjny efekt w postaci muzyki stricte rockowej z wybornymi gitarowymi improwizacjami, które często dawały początek awangardowym progresjom.
Awangardowo rozpoczął się również trzeci dzień festiwalu, który otworzył solowy koncert legendarnego amerykańskiego pianisty Matthew Shippa. Występ ten, który trwał niespełna godzinę, podzielił publiczność, której część ukradkiem czmychnęła z sali, zostawiając artyście sposobność rozwijania dalszych pomysłów w nieco mniej zagęszczonej atmosferze. Amerykański „śpiew narodowy” przebijając się w takich standardach, jak: Angel Eyes, My Prince Will Come oraz Summertime na pewno nie czynił ich jednostajnymi, ale służył tylko za tło do efektownych pomysłów, najczęściej w sferze harmonii. Shipp bez wątpienia uwydatnił piętno swej artystycznej indywidualności, ale mimo wszytko koncert pozostawił pewien niedosyt. Zbyt częste i wierne powtarzanie podobnych do siebie fraz z czasem przestaje być dla słuchacza interesujące, który zamiast cechy indywidualnej autora dopatruje się raczej monotonności jego pomysłów, przybranych wprawdzie w inną szatę, lecz niezmieniającą bynajmniej pierwotnej idei. Poza tym krótki set i słaby kontakt z audytorium nie mogły pozostawić najlepszego wrażenia, a przecież po artyście, który bądź co bądź nosi miano legendy, spodziewać się można jednak czegoś więcej.
Sainkho Namtchylak – fot. Rita Pulavska |
Eliane Elias według wielu była największą gwiazdą festiwalu. Brazylijska wokalistka, pianistka i kompozytorka z wrodzonym sobie wdziękiem zaprezentowała repertuar, który po prostu nie może się nie podobać. Z właściwą sobie łatwością odśpiewała takie standardy jazzowe, jak: My Funny Valentine, I Thought About You (poświęcony pamięci Cheta Bakera), This Can’t Be Love, They Can’t Take That Away From Me. Jeszcze większe wrażenie sprawiła śpiewając po portugalsku kompozycje swoich rodaków – Antonia Carlosa Jobima (Chega De Saudade, Don’t Ever Go Away) oraz João Gilberto (Saudade Fes Um Samba). Be względu na pochodzenie poszczególnych utworów, wszystkie je cechował nieodzowny w muzyce Elias styl bossa nowy. Artystce towarzyszyli Graham Dechter na gitarze oraz jej mąż, kontrabasista Marc Johnson, z którym występuje na scenie już od 27 lat.
Po północy muzyczna akcja przeniosła się po raz kolejny do City Hall, gdzie klubowej atmosferze sprzyjał koncert brytyjskiej grupy Red Snapper (Rich Thair – perkusja, Ali Friend – kontrabas, Davis Ayers – gitara, Tom Challenger – saksofon, keyboard). Zespół założony już w roku 1993 obecnie przeżywa swój revival. Drum’n’bassowy kwartet zaprezentował przekrój swojego szerokiego repertuaru ze szczególnym naciskiem na ich najnowszą płytę „Hyena”. Taneczne rytmy i stabilny bit przeszywane były śmiałymi solami saksofonu, instrumentu odpowiedzialnego również za kreację większości tematów w poszczególnych utworach. Niektóre z nich, tak jak Hot Flush (Sabres Of Paradise Remix), to już prawdziwe klasyki muzyki klubowej, która jak się okazuje przyciągać do klubu może całe pokolenia.
Wadada Leo Smith – fot. Rita Pulavska |
Koncert, który odbył się następnego dnia w sali kinowej w Kinie Frosina był nie tylko muzycznym, ale i prawdziwie duchowym doświadczeniem. Ikona awangardowej sceny nowojorskiej Ned Rothenberg, niezrównany eksperymentator w grze na instrumentach dętych drewnianych, zagrał w duecie z Sainkho Namtchylak, eksperymentalną wokalistką z Republiki Tuwy. Zaprezentowana przez nich muzyka wymagała maksymalnego wyciszenia i skupienia. Namtchylak operowała rzadką techniką śpiewu alikwotowego zwaną chöömej, polegającą na wydobywaniu z gardła kilku niezależnych od siebie dźwięków niskich i wysokich w różnorakich tonacjach. Akompaniament Rothenberga, m.in. na japońskim flecie prostym shakuhachi idealnie wpisywał się w medytacyjny charakter poszczególnych utworów. Było to wręcz mistyczne przeżycie, gdzie muzyka tak trudna, jak i piękna uwieńczona została finałową euforią publiczności, której ambitus dynamiczny po długim momencie całkowitego wyciszenia wreszcie mógł osiągnąć upragnione forte fortissimo posibile!
Kolejną dawkę muzycznego eksperymentu dostarczył skopijskiej publiczności amerykański trębacz Wadada Leo Smith, który wystąpił z odpowiedzialnym za efekty dźwiękowe macedońskim artystą Veliborem Pedevskim, ukrywającym się pod pseudonimem Hardedge. Sala Macedońskiej Opery i Baletu znów zapełniona była niemal po same brzegi. To niebywałe, jak dużo ludzi przychodzi tam na muzyczną awangardę, która w przypadku tego koncertu była wyjątkowo trudna w odbiorze. Wolna improwizacja amerykańskiego trębacza miała niestety mało wspólnego ze szmerami, trzaskami, szumem i od czasu do czasu grzmotami, które wydobywał ze swego sprzętu Hardedge. Komunikacja z publicznością wychodziła muzykom znacznie lepiej niż pomiędzy sobą. Największe owacje wzbudziły nie gra, a słowa Wadada Leo Smitha, kiedy to stojąc na samej krawędzi sceny, powiedział: Macie piękne miasto, ale jest tu zbyt wiele pomników wzniesionych ku czci zmarłych ludzi. Powinniście je wszystkie zburzyć i postawić nowe tym, którzy jeszcze żyją. Słowa te może nie zrobiłyby takiego wrażenia, gdyby nie fakt, że wśród widowni siedział sam prezydent Macedonii Ǵorge Iwanow. Kontrowersje związane z zabudową architektoniczną miasta Skopje to jednak odmienny i bardzo dyskusyjny temat, który w tym artykule naturalnie nie będzie rozwinięty.
Tony Buck (The Necks) – fot. Rita Pulavska |
Australijskie trio The Necks (Chris Abrahams – fortepian, Lloyd Swanton – kontrabas, Tony Buck – perkusja) bez wątpienia znalazło swoją niszę na jakże wymagającym jazzowym rynku. Istniejące już ponad 30 lat trio zaprezentowało jeden, okoł ogodzinny utwór. Rozpoczął się on prostą melorytmiczną figurą w partii fortepianu, do której dochodziły niezależne, a zarazem współpracujące ze sobą partie pozostałych instrumentów. Kompozycja rozwijała się poprzez mikrozmiany na gruncie harmonii i melodii, stopniowo nabierając intensywności i dramaturgii. Był to jedyny w swoim rodzaju pokaz jazzowego ambientu i minimalizmu. Ta niezwykle wyrafinowana muzyka wymagała od widza maksymalnego skupienia i wyzwolenia w sobie nowych pokładów percepcji. Zahipnotyzowana sala ocknęła się, gdy na scenie zapadła całkowita cisza. Godzinna dawka hipnoterapii, którą zafundował widzom The Necks nagrodzona została zasłużonym standing ovation.
Ze wzrostem sztuki doskonali się o niej sąd. Doskonale widać to w Skopje, gdzie publiczność tak trafnie oddaje sprawiedliwość zasłudze artystów. Macedonia to kraj odznaczający się wielkim zamiłowaniem do muzyki, nie tylko jazzowej, która od zarania dziejów jest stałą potrzebą ogółu. A że ogół ten nie zawsze kieruje się wyższym poglądem na sztukę, festiwale muzyczne są nie tylko po to, aby dostarczać społeczeństwu rozrywki, ale również, aby je edukować. Obserwując zapełnione sale koncertowe podczas 33. edycji Skopje Jazz Festival i panującą tam atmosferę, można być spokojnym o kulturalny rozwój tamtejszego społeczeństwa. I czyż nie w taki właśnie sposób powinno zdobywać się narodową tożsamość?