Steven Wilson to zajęty człowiek. Jeśli akurat nie koncertuje albo nie nagrywa materiału na płytę, to zapewne produkuje albumy innym lub remasteruje klasykę rocka progresywnego. O tej pracowitości przekonaliśmy się na własnej skórze, gdy wielokrotnie zmieniała się data wywiadu. Do rozmowy doszło w ostatniej chwili – i mieliśmy bardzo dużo czasu, żeby wypytać muzyka o wszystko, co związane z najnowszym, elektryzującym albumem. Konrad Beniamin Puławski: Steven, parę razy musieliśmy przełożyć tę rozmowę, ale nareszcie się nam udało. Jesteśmy Ci wdzięczni, że postanowiłeś uchylić w końcu rąbka tajemnicy na temat Twojego najnowszego albumu i nie tylko. Powiedz, jak odnalazłeś się w Polsce podczas jednego z ostatnich koncertów w Krakowie? W jakim stopniu zmieniło się to miejsce od ostatniego pobytu czy też od pierwszych Twoich odwiedzin?
Steven Wilson: Polska od czasu, kiedy zacząłem do Was przyjeżdżać zmieniła się niewyobrażalnie, zwłaszcza że kiedy przybyłem do Was po raz pierwszy, było tuż po upadku komunizmu (pojawił się z formacją Porcupine Tree 1 października 1997 roku w Krakowie – przyp. red.). To było nieco zaściankowe miejsce… Nie zrozum mnie źle, od ludzi biła oczywiście duża doza sympatii, ale przy tym jednocześnie zdawało się odczuwać pewną rezerwę. Ta „bariera” jednak znikała podczas samych koncertów, gdzie wszyscy najzupełniej w świecie zapominali o wszystkim i wariowali. (śmiech) Zauważyłem, że podczas ostatnich 20-stu lat Wasz kraj stał się bardziej żywy, a sama atmosfera i nastawienie naturalnie stały się znaczniej otwarte. To piękne być tego świadkiem. Wszystkie te zmiany na lepsze, ludzi, którzy tworzą czy też tworzyli ten – jeśli mogę tak się wyrazić – „nowy świat”, powstały przecież relatywnie dość niedawno…
KBP: To prawda, minęło tylko czy też aż 25 lat. Sporo się zmieniło, ale w tym samym czasie zmieniała się również Twoja muzyka i to o niej chciałbym z Tobą dziś porozmawiać. Premiera Twojego albumu odbyła się w lutym i sam, chociaż nie mam w zwyczaju tak szybko dzielić się moją opinią, w tym przypadku muszę powiedzieć, że to naprawdę wciągające dzieło sztuki. Czy Ty sam jesteś usatysfakcjonowany rezultatem „Hand. Cannot. Erase.”?
SW: Wiesz, w pewnym sensie, można powiedzieć, że gdybym usatysfakcjonowany w pełni nie był, takiego albumu na pewno bym ostatecznie nie wydał. Za każdym razem, kiedy kończę rejestrowanie materiału to wiem, że to, co stworzyłem jest absolutnie najlepsze, co mogłem z siebie akurat w danym momencie wykrzesać, bo odzwierciedla to dokładnie wszystkie emocje, które w tej chwili mi towarzyszyły. „Hand. Cannot. Erase.” nie jest tu wyjątkiem. Kiedy kończyłem ten album, byłem z niego niesamowicie dumny, ale mówiąc szczerze, nie wyobrażam sobie, żeby kiedykolwiek być w stanie jeszcze raz go w całości przesłuchać. (śmiech) Jest w tym zatem pewna sprzeczność. Ja pracowałem nad tą płytą półtora roku. Zacząłem pracę nad materiałem latem 2013 roku i skończyłem z końcem 2014 roku. Wyobraź więc sobie, jak wiele razy słyszałem te kompozycje, zanim album był wreszcie gotowy do wydania. Pisałem, aranżowałem, nagrywałem, edytowałem, miksowałem, robiłem mastering… Prędzej czy później dochodzi się do punktu, w którym ta muzyka, niestety, ale staje się dziedziną nauki, zamiast częścią sztuki. Nie znaczy to jednak, że w tym samym czasie nie odczuwałem z pracy nad tą płytą przyjemności i satysfakcji. Mimo wszystko mam głęboką nadzieję, że nie będę miał okazji słyszeć tego materiału przez kolejne 10 lat. (śmiech)
KBP: Jakie były więc pierwsze reakcje od fanów i krytyków? Czy byli oni w równym stopniu podekscytowani co Ty? Wiesz, wielu nadal upiera się przy tym, że najlepszym pozostaje Twój trzeci album solowy „Raven That Refused to Sing (and Other Stories)”. Ja wiem, że jest jeszcze zbyt wcześnie, aby cokolwiek deklarować, ale czy uważasz, że ostatni krążek podniósł poprzeczkę?
SW: Przede wszystkim jestem zdania, że oba zupełnie się od siebie różnią. Bez względu na to, co powiem, musisz wiedzieć, że z poprzedniej płyty jestem również bardzo dumny. To nagranie jest jednak zupełnie inne, zarejestrowane w stylu vintage, dość staromodnie – jakkolwiek by to negatywnie nie zabrzmiało. Z pewnością jest też bardziej powiązany z formą lat 70. „Hand. Cannot. Erase.” miał być inny, ponieważ od początku trzyma się swojej bardziej współczesnej wizji brzmień. Dużo większe jest samo instrumentalne zróżnicowanie. Ma w sobie bowiem muzykę elektroniczną, popowe dodatki, ambient… Na jej charakter składa się więc wiele istotnych elementów, gdzie każdy z nich odbija się inną częścią mojej muzycznej osobowości. Pod tym względem powiedziałbym, że „Hand. Cannot. Erase.” jest dużo bardziej reprezentatywny wobec mojej osoby, podczas gdy „Raven That Refused to Sing (and Other Stories)” koncentrował się raczej na jednym aspekcie mojej osobowości, którą z samego założenia ciągnie ku starszym stylom. Wielu fanów właśnie tego oczekuje, albumu przesiąkniętego mrokiem i eksperymentalizmami lat 70. Konrad, chodzi o to, że są ludzie, którzy to kochają i nieuniknione jest, że pozostaną przy tym myśleniu na zawsze, oczekując ode mnie podobnych na tę modłę płyt. Ja również miewam takie uczucia wobec muzyków, których cenię. Jestem obecnie w takim punkcie kariery, że nieważne, co zrobię, to zawsze znajdzie się ktoś, kto powie, że powinienem trzymać się obranego wcześniej toru, podczas gdy inni będą szczerze wdzięczni za to, że postanowiłem zmienić i nagrać coś zupełnie innego od poprzedniego wydawnictwa. To jest jedna z największych zalet, które niesie za sobą długa kariera muzyka. Byli przecież i tacy, którzy stanowczo twierdzili, że „Raven That Refused to Sing (and Other Stories)” nigdy nie powinno powstać. Ci właśnie ludzie są jednak zachwyceni „Hand. Cannot. Erase.”. KBP: Dla mnie siła „Insurgentes” płynie z atmosferycznych ornamentów, przy „Grace for Drowning” pięknie uchwyciłeś sens instrumentalnej melancholii, a „Raven That Refused to Sing (and Other Stories)” doskonale przeplata się współczesnym motywami, alternatywą, elektroniką, starą szkołą progresywnego jazz fusion. Co w takim razie wnosi w muzyczny świat Stevena Wilsona najnowszy album? Wydaje się, że to płyta, która stara się spoić wszystkie te wartości w jedną całość. Prawda? SW: Myślę, że mogę przyznać Ci rację i tak jak wcześniej wspomniałem. To co najbardziej mi się podoba to to, że ten album spaja wszystko to co do tej pory stworzyłem. Wiesz, to nie jest łatwe do zrobienia. Każdy z poprzednich skupiał się na innych zagadnieniach muzycznego brzmieniai. Przy „Hand. Cannot. Erase.” w końcu mogę z czystym sumieniem przyznać, że jest na nim wszystko, poczynając od metalu, jazzu, muzyki pop, elektroniki, a kończąc na pomniejszych niuansach jak konstrukcja dźwięku, która miejscami wyrwana jest wprost z projektu Bass Communion. Wreszcie dostajemy sam temat, którego się na tym albumie podjąłem. Historia młodej kobiety żyjącej w sercu wielkiego miasta, otoczonej przez setki milionów innych ludzi, będąc jednocześnie kompletnie dla tego światka niewidoczna. Dla mnie jest to pewien symbol tego jak wygląda nasze życie w obecnych czasach. Do tego właśnie chciałem dopasować swoją muzykę. Naturalnie też doprowadziło to do innych podtematów, których lubię się podejmować w swojej twórczości, tj. nostalgia za dziecięcymi latami, izolacja, samotność, żal, utrata kogoś lub czegoś… To wszystko wraz z innymi surrealistycznymi elementami spaja całą tę historię w jedną całość. Spora część tego, czemu poświęcałem wcześniejsze projekty, właściwe na tej płycie odnajduje ze sobą powiązanie. Jestem z tego szczególnie usatysfakcjonowany, bo w pewnym sensie jest to połączenie, czy też podsumowanie wszystkiego tego co do tej pory w ciągu ostatnich 20-stu lat zrobiłem i jak się dłużej zastanowić, to zdaję sobie sprawę, że takie nagranie powstało w mojej karierze tak naprawdę po raz pierwszy. Uwierz mi, nie było łatwo! KBP: Możemy to sobie wyobrazić. Myślę, że oboje zgodzilibyśmy się również, gdyby przyjąć, że album w dużej mierze mówi o różnych rodzajach strachu przed samotnością, czy też izolacją, a to wszystko za sprawą technologii, która na każdym kroku nas otacza. Czy ty sam rzeczywiście miewasz takie obawy przed tą zmieniającą się ciągle erą komputeryzacji? SW: Jak najbardziej. Niestety, leży to w ludzkiej naturze, że mamy tendencję do bycia pasywnymi i jeśli jest możliwość do pozostania biernymi, wykorzystujemy to. Sama technologii przecież z jednej strony ułatwia nasze życie, czyni go bardziej wygodnym, stanowiąc tym samym fundament i powód do wykorzystania naszej naturalnej skłonności do bycia leniwymi. Jeśli istnieje najdrobniejsze prawdopodobieństwo, że coś może ułatwić naszą pracę, to z łatwością się tym czymś wyręczamy. KBP: Gdzie jest w tym wszystkim muzyka? SW: Naturalnie odbija się to na innych aspektach naszego życia, w tym również na świat muzyki. Nie jest przecież sekretem, że muzyczny biznes umiera, głównie ze względu na rozwój świata wirtualnego, kultury streamingu i bezgranicznego „pobierania”. Ma się to nijak do tego czego, doświadczyć możemy mając coś materialnie w rękach. Nie ważne czy będzie to płyta CD, winyl, czy Blueray. W każdym przypadku pozostanie to jakościowo bezsprzecznie lepsze wobec wirtualnych substytutów. Nie doceniamy tego, sugerując się łatwym dostępem, czy też niższą ceną bądź zupełnie darmowym dostępem. Muzykę jest przecież bardzo łatwo ukraść. Wartość i jakość muzyki została w tych czasach kompletnie zdegradowana, co gorsza, dla coraz młodszych słuchaczy stała się po prostu zwykłym hałasem w tle. Kiedy ja dorastałem, muzyka była niezbędnym elementem dla określenie własnego „ja”. Oprócz filmu i literatury, stała się czymś, dzięki czemu mogłem zdefiniować moją osobowość. Dziś kompletnie jej wartość zdewaluowano. Jest czymś nieznaczącym i nieistotnym. KBP: Myślisz, że w jakiś sposób przekłada się to na nasze życie? SW: Oczywiście. Może wydawać się to błahe, ale jeżeli spojrzymy na to analogicznie i porównamy do tego w jaki sposób zmieniło się nasze podejście do spraw egzystencjonalnych, czy też codziennych doświadczeń życiowych… Cóż, jest przecież dużo łatwiej doznać wszystkiego bez wychodzenia z domu i niestety się temu poddajemy; łatwemu dostępowi do filmów, pornografii, jedzenia, wiadomości, rzekomej komunikacji z przyjaciółmi. A to wszystko bez opuszczania zacisza twojego domu. To nie jest to, o co w życiu chodzi, a co ważniejsze, to nie jest to, w co wierzę, że ludzie zostali powołani aby w swoim życiu się poddawać. Oczywiście, są aspekty, za które technologii powinniśmy być wdzięczni, ale w tym samym czasie musimy pamiętać, czy wręcz zmuszać się poniekąd do zaprzestania bycia niewolnikami własnych siebie, do wyjścia na zewnątrz i otworzenia na rzeczy naprawdę w życiu istotne. Boje się jednak, że nie jest to wina samej technologii, ale ludzkiej natury jak też na samym początku wspomniałem. KBP: Masz rację. Dla mnie jest to w pewien sposób niezbity paradoks, bo dość trudno wybrać to mniejsze zło pomiędzy kruchą siecią sztucznej społeczności, czy też samotnością. Z tym dylematem związana jest również historia Twojej bohaterki, a co wybrałbyś Ty? Czy uważasz się może za mizantropa i wolisz żyć w pewnej oazie izolacji? SW: I tak i nie. Właśnie dlatego sądzę, że „Hand. Cannot. Erase” stanowi tak silny koncept album. Wielu bowiem może się odnieść do treści tego wydawnictwa własnym życiem. Nawet jeśli nigdy nie byłeś całkowicie odizolowany, czy też nie zniknąłeś z życia towarzyskiego… Wiesz, ja w pewnym względzie jestem osobą publiczną, co teoretycznie może się różnić względem tego o czym rozmawiamy. Podróżuję, gram koncerty, gdzieś tam krąży moja muzyka, a więc jestem siłą rzeczy publicznie „naświetlony”. Nie sposób się więc całkowicie odizolować, ale to nie znaczy, że ja nie mogę się moimi odczuciami odnieść do tego albumu w równym, co inni stopniu, głównie ze względu na skłonności do pewnej dezorientacji, strachu, a nawet wewnętrznej paranoi. Wystarczy przecież spojrzeć na telewizyjne wiadomości, które dotyczą nas wszystkich. Widzisz terrorystów, religijnych fundamentalistów… Totalny paraliż! Zostajemy w strachu przed czymś co może nas spotkać po przekroczeniu progu. Wiesz, możemy spotkać sąsiada, który przecież może okazać się terrorystą. Paranoja, ale to zazwyczaj starcza, aby przekonać siebie do speracji. Ja się mogę pod tym całkowicie podpisać, bowiem są chwile, kiedy preferuje być odizolowany i konfrontować świat zza klawiatury mojego laptopa. Niestety wiąże się to również z powolną „wegetacją”. Dla ludzi, zwłaszcza dla tych młodszych, wybór ten jest prostszy i bardziej kuszący. Mam znajomych, których dzieci spędzają 90% swojego wolnego czasu przed ekranem komputerów. Wiesz, to z pewnością nie jest słuszna droga…
KBP: A czy jako muzyk preferujesz pracę w samotności? SW: Nie jest to całkowicie prawdą. Wolę tworzyć w samotności, ale dalszą współpracę równie niezmiernie cenię. Kocham pracować z muzykami, kiedy nadchodzi czas występów, czy też samego aranżowania. Zawsze lubiłem być częścią grupy, która w całym swoim wymiarze pracuje w kierunku osiągnięcia wspólnego celu. Jedyne do czego nigdy nie mogłem siebie zmusić to komponować w sposób całkowicie demokratyczny. Dla mnie to całkowicie odizolowany proces. To nie tak, że z nikim nigdy razem nie podjąłem się pełnej kolaboracji, ale zawsze odbierałem to jako pewna forma eksperymentu socjologicznego. Zdecydowanie bowiem czuję się lepiej, gdy poddaje się temu procesowi samotnie. KBP: Rozumiem, a czy kiedykolwiek zastanawiałeś się, aby skonsolidować bardziej stały skład? Wiesz, twoje albumy w dużej mierze stoją na fundamentach, które podpiera wielu różnych muzyków. Co ma wpływ na te wszystkie zmiany? Czy jest to może próba odświeżenia podejmowanych przez Ciebie koncepcji albumów? SW: Jeden z powodów, dla którego tak się dzieje, wiąże się z chęcią bycia solowym artystą, dzięki czemu mogę wszystko zmieniać i nie chodzi tu wyłącznie o muzyków, ale również o inne muzyczne środki przekazu. Jeśli chcę, aby następny mój album był mieszanką muzyki elektronicznej i bułgarskich chórów to mam świadomość, że mogę to zrobić! To jedna z tych rzeczy, dla których kocham bycie solowym artystą. Tak jest za pewne ze wszystkimi innymi jak Björk, Neil Young, Frank Zappa…. Oni wszyscy mieli możliwość kierowania swoimi projektami po swojemu, wprowadzenia niezwykłych ewolucji nawet w przeciągu jednego roku etc. Wiesz, oni nigdy nie byli napominani do użycia tego samego, niekoniecznie słusznego zestawu wcześniej podjętych „narzędzi”, czy też wynajęcia tych samych muzyków z poprzednich produkcji. Nie zrozum mnie jednak źle. Nie chodzi o to, że nie cieszyłem się współpracą z muzykami z poprzednich wydawnictw, gdzie niektórzy tworzyli całkiem udany skład, bo to jest również bardzo ważne, aby otoczyć się pewną grupą muzyków, którym ufasz i czujesz się pomiędzy nimi komfortowo. Wiąże Cię z nimi pewna historia. Bycie solowym artystą jest jednak bardziej równoznaczne z pewnym rodzajem muzycznego wyzwolenia i wolną ręką do jakichkolwiek zmian. To w tym wszystkim najbardziej cenię.
KBP: Wiesz, twoje solowe projekty zawsze wyobrażałem sobie jako mniej „demokratyczne” do tego jakim był np. Porcupine Tree. Czy możesz jednak uznać, że pozostali muzycy mają również wkład w muzykę, elementy kompozycji? SW: Przede wszystkim, jeżeli mam być szczery, nie mogę zgodzić się, że Porcupine Tree było kiedykolwiek demokratyczne (śmiech). Szczerze odpowiadając na Twoje pytanie, muszę przyznać, że trudno jest mi sobie samemu pozwolić na aranżowanie, czy też komponowanie w gronie innych osób. Tak właśnie było w Porcupine Tree. Wszyscy chcieli coś od siebie wnieść, ale nie wszyscy mogli… To właśnie powodowało prędzej czy później pewien rodzaj frustracji, co konsekwentnie prowadziły do dalszych nieporozumień. Nie były może zbyt poważne, ale jednak się zdarzały. To był właśnie czas, kiedy zacząłem myśleć, aby iść w kierunku solowych nagrań. Biorąc pod uwagę to jak pracuję, a właściwie jak muszę pracować, aby coś z tego wyszło… Wiesz, jestem poniekąd takim maniakiem kontroli, sterowania innymi. Nie jestem na pewno kimś, kto przychodzi z paroma riffami i tekstem mówiąc: Hej chłopaki, to jest podstawowy motyw. Zaaranżujmy to! Ja wchodzę do tego pomieszczenia i zawszę rozdysponowuje to, co każdy ma do zrobienia, przynosząc całkowicie przygotowane wcześniej przeze mnie aranżacje. Myślę, że wynika to z tego, że ja już wcześniej mam cały ten obraz muzyki w głowie, całą jej wizję. Jeśli tego nie słyszę, a co gorsza, nie widzę ogółu tego muzycznego obrazu, nie jestem w stanie zrobić kroku na przód. Dlatego też tłumaczyłem wcześniej, z czego wynika przymus komponowania w samotności. Nie znaczy to jednak, że muzycy pod żadnym pozorem nie odciskają na albumie swoich muzycznych tożsamości. Nie mówię im jak mają grać, wiesz: Guthrie (Govan – przyp. red.), proszę cię graj wolniej. (śmiech). Weźmy na przykład moje indywidualne wydawnictwa, na których mamy mnóstwo solowych wykonów, począwszy od klawiszy, gitary, saksofonu, fletu a skończywszy na samym basie. Jeśli je słyszysz, możesz być pewien, że w całości są one efektem włączenia swojej muzycznej osobowości przez pozostałych muzyków. KBP: Nie martw się, nie zadam Ci prawdopodobnie najnudniejszego pytania o powrót Porcupine Tree na scenę, ale chciałbym się dowiedzieć, czy te elementy mocniejszych brzmień, które z definicji są dedykowane „językowi” metalu, jak na przykład w Home Invasion, czy Ancestral mogą być odczytywane jako pewna tęsknota za cięższymi muzycznymi strukturami, czy też może za samym zespołem? SW: Jeśli chodzi o zespół to absolutnie takiej tęsknoty za nim nie odczuwam. Czuję że zrobiliśmy co mieliśmy zrobić i zatrzymaliśmy wszystko w odpowiednim czasie, żeby potem tego nie żałować. Jeśli chodzi o brzmienie, rzeczywiście, na podstawie dwóch ostatnich płyt Porcupine Tree i aktualnego wydawnictwa solowego można odnaleźć sporo konotacji. Musisz jednak wiedzieć, że to są zmiany, które tak czy siak miały by miejsce. Mogło to się zdarzyć nawet w samym Porcupine Tree, bo były przecież momenty, kiedy po prostu byłem tymi metalowymi strukturami znudzony, ale nie można tego powiedzieć wyłącznie o mnie, bo pozostali członkowie również wydawali mi się tym zblazowani. Być może dlatego zdecydowaliśmy się na zatrzymanie tego koła. Dlatego też, moje trzy pierwsze albumy solowe od tego elementu stronią. Jak sam jednak zauważyłeś na ostatniej produkcji zaczyna to wszystko powracać… Wiesz, te brzmienia zawsze były częścią mojej osoby. Zakopałem je po prostu w mojej świadomości, ale w końcu nadszedł czas, aby odkryć je być może na nowo, czy też odświeżyć, bo tak właśnie się czuję kiedy je wskrzeszam. Naprawdę czerpię radość z grania tych mięsistych metalowych riffów. Myślę, że częścią muzycznego dorobku, czy też długiej kariery jest zakochiwanie się w pewnych elementach i obumieranie innych. Taka kolej rzeczy. KBP: Wierzę, że spora część fanów będzie bardzo zadowolona słysząc od Ciebie te słowa. Mówiąc o samych muzykach… Steven, w swojej karierze kolaborowałeś z wieloma. Jednym z nich był nasz polski pionier post-komunistycznej progresji z Riverside – Mariusz Duda. Nagraliście razem kompozycję The Old Peace, która nota bene naprawdę prezentuje się świetnie. Czy macie jakiekolwiek plany, aby tę współpracę przedłużyć?
SW: W zasadzie to nie, ale nie znaczy to, że nie może się to zdarzyć. Myślę, że znasz historię, która kryje się za zrodzeniem tego numeru… KBP: Tak, oczywiście. SW: Wiesz, można powiedzieć, że powstanie tego utworu nie było właściwie pomysłem, który wyszedł z naszej inicjatywy, ale tego młodego człowieka (Alec Wildey – przyp. red.), który niestety tak szybko odszedł z naszego świata… Od lat byliśmy dla niego ulubionymi wykonawcami, a sam utwór stał się po prostu chęcią urzeczywistnieniem jego życzenia, abyśmy zrobili coś wspólnego z Mariuszem. Nie mogę wziąć jednak wszystkich zasług na siebie, bo utwór napisał Mariusz, a razem go jedynie nagrywaliśmy. Od wielu lat cenię jego twórczość i wiem, że sam jest też fanem moich projektów. Mamy wobec siebie samych dużo podziwu, a stworzenie tego utworu razem to była czysta przyjemność i rezultat jak najbardziej napawa mnie dumą. Podobnie było z Mikaelem (Åkerfeldt – przyp. aut.) z Opeth. Z obojgiem nich czuję sporą dozę muzycznego pokrewieństwa. Mariusz w swojej grupie zajmuje bardzo podobne stanowisko do mojego za czasów Porcupine Tree. Jest kapitanem własnego statku. Wiesz, z tą rolą wiążę się spora presja więc absolutnie mogę się wczuć w jego sytuację, zwłaszcza że prezentują swoją muzyką wysoki poziom. Nie zapominajmy jednak o jego solowych albumach z cyklu Lunatic Soul, którymi się pasjonuje w równym stopniu co ja moimi projektami solowymi. Tych podobieństw pomiędzy naszymi karierami jest bez liku. Nawet jeśli Mariusz jest trochę ode mnie młodszy to wciąż z nim, czy z Mikaelem pochodzimy niejako z tej samej generacji muzyków. Odpowiadając na Twoje pytanie, czy chciałbym jeszcze kiedykolwiek z nim współpracować? Cóż, z pewnością tego nie wykluczam, ale w tym momencie nie mam po prostu takich planów.
KBP: Dobrze jednak słyszeć, że taka szansa istnieje. Przyznasz, że „Raven That Refused to Sing (and Other Stories)” reprezentował pewną kulminację Twojego dorobku, który do tej pory osiągnąłeś. Czy można powiedzieć w takim razie, że „Hand. Cannot. Erase” to nowy początek Twojej muzycznej drogi? SW: Wiesz, chciałem stworzyć album, który miał być odbiciem tego jak to jest żyć w naszej erze, w samym sercu największych miast XXI wieku. Świat się zmienił, ale nie trzeba szukać daleko, żeby zdać sobie z tego sprawę. Mówiliśmy przecież o Polsce, która przeszła w ostatnich 25-ciu latach ogrom zmian. Jeśli przyjrzymy się temu wszystkiemu z perspektywy mikrokosmosu to jest nie do pojęcia jak zmienił się do tej pory nasz świat. Głównie ze względu na technologię, Internet, portale społecznościowe, czy nawet telefony komórkowe. Owszem, dzięki technologii sam świat stał się miejscem relatywnie mniejszym, ale paradoksalnie w równym stopniu miejscem znacznie bardziej osamotnionym. Przez cały czas mamy to złudzenie bycia połączonymi do tej sieci społeczności internetowej. To jednak iluzja! Mrzonka tego, że w jakimś tam stopniu jesteśmy jedni drugiemu bliscy, że pozostajemy w tzw. kontakcie. Według mnie, jeśli cokolwiek może stać się prawdą, to w rzeczywistości również i jej przeciwieństwo. To niesamowite, że po tych kilkunastu latach jestem w stanie stworzyć tak spójny album, który prezentuje się tak różnymi środkami, nie czując przy tym jednocześnie, że jest to jakiś totalny bałagan, a to ryzyko powstania chaosu przecież przy takim założeniu konwencji zawsze istnieje. Czy to nowy początek? Bardzo możliwe, chociaż przyznam się, że w tym momencie nawet nie wiem jak będzie wyglądało moje nowe nagranie, jakim stylem będzie się charakteryzowało. Z całym przekonaniem mogę jednak powiedzieć, że „Hand. Cannot. Erase” stanowi dla mnie w pewnym sensie przełom myśli w mojej karierze. KBP: A czy tęskniłeś za Alanem Parsonsem w studio? SW: Szczerze? Bardzo lubię pracować z Alanem, ale musisz wiedzieć, że ściągnęliśmy go wtedy do studia (przy nagraniu „Raven That Refused to Sing (and Other Stories)” – przyp. red.) ze względu na konwencję przyjętego albumu, aby sprawić że brzmienie będzie nieco bardziej staromodne, ciągnące ku złotym latom 70. i jego rockowych brzmień. Sam wiesz, że przy „Hand. Cannot. Erase” by się to po prostu nie sprawdziło. Ten album od początku swojej idei miał nieść współczesne, bardziej nowoczesne brzmienia. Jestem pewien, że Alan sprostałby i temu, bo nie jest przecież tak, że utknął w tych latach 70. na dobre (śmiech), ale zdecydowałem, że tak jak jest będzie słuszniej. KBP: Nie mamy ku temu wątpliwości! Alan Parsons to muzyczny autorytet tamtych lat. Jeśli chodzi o brzmienie… Cóż, niektórzy ludzie uważają, że najlepiej odnajdujesz się w ciemnych, eksperymentalnych rejonach muzyki, jednak pod tym względem, „Hand. Cannot. Erase” wydaje się posiadać pozytywniejsze nastawienie, czy też barwę, szczególnie to w zakończeniu, które wydaje się paradoksalnie optymistyczne pod względem przecież tak przygnębiającego tła koncepcji albumu… SW: Myślę, że poniekąd sam odpowiedziałeś sobie na to pytanie. Wspomniałeś przecież, że tło samej historii jest samo w sobie tak przygnębiające, że tworzenie równie depresyjnej muzyki byłoby po prostu „niebezpieczne” dla słuchaczy (śmiech). Wiesz, bez nadziei, jakiegokolwiek światła na końcu tunelu… Ja tego nie chciałem. Zależało mi, aby moja bohaterka czerpała ze swojego życia równie dużo radości. To nie jest osoba, która stała się samotna, ponieważ nikt nie chciał być jej przyjacielem, czy też nie miała w około siebie żadnej rodziny. Wręcz przeciwnie, to był jej osobisty wybór. Musimy być świadomi, że ona sama wybrała odizolowany styl życia. Ponadto, według mnie samą satysfkację z jej wyboru niesie również doza nostalgii wobec idyllicznych lat dziecięcych o czym opowiadają Perfect Life oraz Transience. To są jedne z jej najszczęśliwszych wspomnień. Pełne radości, czy nawet powiedziałbym pasji wobec życia. KBP: Skoro jesteśmy przy tym temacie… Dlaczego według Ciebie, tak trudno pisać muzykę, która kojarzyłaby się z bardziej pogodnym tonem? Z tego co wiem, nie próbowałeś nigdy stworzyć konceptu, który od początku do końca wypowiedziany byłby w pozytywnym zabarwieniu. Zawsze ciągnęło Cię w stronę melancholii, nostalgii… SW: To prawda. Moja muzyka od zawsze miała podkreślać piękno melancholii. Nostalgia zaś już z definicji kojarzy się z melancholią, spojrzeniem na Twoją przeszłość. Zgłębiamy ją i nawet jeśli na końcu odnajdujemy pozytywne wspomnienia to zawsze konfrontują się one ze świadomością, że to wszystko już na zawsze minęło i prawdopodobnie nigdy już nie będziesz miał szansy, aby ten moment jeszcze raz przeżyć. To jest właśnie piękno melancholii, która łączy się w idei nostalgii. Tak wiele mojej muzyki, którą tworzę zaczyna się przecież w tym miejscu. Nawet jeśli jest to naznaczone radosnymi momentami, swój pierwszy krok robię właśnie tam. Spójrz jeszcze raz na brzmienie i formę Perfect Life, Hand. Cannot. Erase., czy Tanscience, które w swojej głębokiej treści są przecież bardzo smutne. Ten tworzący się paradoks uczuć jest mi bardzo bliski i wręcz automatycznie przeplata się motywami w mojej muzyce. KBP: Rock progresywny, a tym samym twoja twórczość, nie należą do głównego nurtu rockowej muzyki. Z drugiej strony, mam nieodparte wrażenie, że „Hand. Cannot. Erase” jest znacznie prostsze w odbierze dla przeciętnego słuchacza niż poprzednie albumy na tle tej wyjątkowej architektury dźwięków. Nie chcę używać tu słowa mainstream, ale musisz się zgodzić, że jest to po części prawdą, nawet pomimo większej różnorodności w strukturach kompozycji. SW: O tak, z pewnością! KBP: Czy to podejście było w pewien sposób zaplanowane? Wiesz, bardziej otwarte dla słuchaczy i łatwiej osiągalne w sensie zrozumienia samej koncepcji? SW: W perspektywie tego co starałem się analizować, podczas gdy zadawałeś mi pytanie, myślę że masz absolutną rację. Ta płyta, niezależnie od wszystkich podjętych środków ma pewien oddźwięk na mainstream i skłania do odbioru przez szersze grono publiczności. Jak wcześniej wspominaliśmy, nie dzieje się tak jedynie za przyczyną muzyki, ale również dzięki samej historii, wobec którego konceptu może odnieść się do życia tej młodej bohaterki swoim doświadczeniem znacznie większa ilość osób, niżeli było to możliwe na tle innych podmiotów lirycznych z poprzednich albumów. Czy tego chciałem bądź oczekiwałem? Odpowiadając na to ostatnie pytanie muszę odpowiedzieć krótko – nie. To chyba coś, czego absolutnie nie jestem w stanie zrobić… Jeśli nagrywam album, wszystko inne przestaje mieć znaczenie. Jeśli chcę coś poprzez dane wydawnictwo osiągnąć, wszystkie siły skupiam na samym procesie tworzenia. KBP: Zgadzam się! Steven, to co lubię w Twojej osobie to szczerość. Wiesz, gdy artysta wyraża coś, co jest prawdą, można łatwo to wyczuć. Być może właśnie z tym poniekąd wiąże się sukces Twojej twórczości… SW: Bardzo miło mi słyszeć Twoje słowa. To samo dzieję się właśnie przy tworzeniu muzyki. Wiesz, podobnie jak Mariusz i Mikel, jesteśmy obecnie na takim etapie kariery, że każdy nasz ruch kogoś zawiedzie, a innego zadowoli. Nigdy nie usatysfakcjonujemy każdego. To właśnie mrzonka bycia muzykiem z długoletnią karierą, ale i błogosławieństwo, bo podtrzymuje nas to w działaniu, obieraniu nowych kierunków. Jedni preferują metal, ciemność, a inni wybierają pozytywniejsze aspekty. Są i tacy, którzy oczekują powrotu Porcupine Tree, a ci ostatni mają nadzieję, że pozostanę przy graniu solo. Każdą taką opinię musimy po prostu akceptować jako element bycia muzykiem mającym długoletnią karierę. Jeśli teraz okazuje się, że „Hand. Cannot. Erase” zdobywa wyraźną popularność to oczywiście daje mi to dużo siły do dalszego działania. To cudowne, że ta płyta sprzedaje się i osiąga sukces znacznie wyraźniej niż inne wydawnictwa, które do tej pory wydałem w swojej karierze, co jest naprawdę dla mnie niesamowite, ale jeśli ktoś myśli, że ja to sobie wykalkulowałem, czy też mogłem to sobie zaplanować bądź w ogóle pomyśleć o możliwości podjęcia takiego działania to jest w dużym błędzie. Niezależnie czy artysta zajmuje się muzyką, jest pisarzem, maluje czy robi filmy to nie sądzę aby było to dla niego słuszne rozwiązanie. Nigdy nie powinien on myśleć w perspektywie oczekiwań swoich fanów czy widowni, ponieważ w tym samym momencie pozwala się na kompromisy, które kolidują z Twoją ideą sztuki, a na zmianę głównego nurtu swoich wartości nigdy nie powinniśmy sobie pozwolić. W pewien sposób, zawsze musimy kierować się odrobiną zdrowego egoizmu. KBP: No właśnie… Steven, w Twoich wypowiedziach napotykam wiele opinii na temat tego, że zawsze starasz się robić to na co akurat masz ochotę etc. Jedną z nich jest właśnie ten cytat, który dał mi dużo do myślenia. Powiedziałeś, że: artysta nie może tworzyć swojej muzyki, aby zadowolić swoich fanów. Artysta musi tworzyć muzykę, aby zadowolić samego siebie. Generalnie, metamorfozy muzyków są zarówno ich wrogiem publicznym, ale także oazą samorealizacji. Czy zgadzasz się z tym? Dlaczego tak wielu słuchaczy tego nie rozumie i oczekuje od artysty czegoś, czego prawdopodobnie nie może im już dać? SW: Myślę, że to bardzo skomplikowane zjawisko, ale dla mnie, poniekąd całkiem naturalne. Jeśli jest się fanem pewnego artysty i do tej pory naprawdę doceniałeś jego dorobek, potrafiłeś wczuć się w emocje jakie płyną z jego produkcji, która wypełnia pewną intymną część Ciebie i w końcu dostajesz to na co tak długo czekałeś od muzyki właśnie tego artysty – jesteś naturalnie wniebowzięty. Rozumiem jednak, że może być ciężko dostosować swoje oczekiwania, jeśli artysta posuwa się do bardziej radykalnych zmian, które absolutnie nie wznawiają wcześniejszych poczynań. Ta dezorientacja, wiesz, mi to też się wiele razy zdarzało w przypadku artystów, których od wielu lat cenię. Właściwie pośród wszystkich formacji, które doceniam krystalizują się pewne okresy kariery, gdzie płyty określają specyficzne podobieństwa i zmiany jakie zaszły. Niemniej jednak, za każdym razem podchodzę do tych ostatnich z dużym szacunkiem, bo nawet jeśli nie trafia to w mój gust, to wierzę, że Ci właśnie artyści akurat w tym momencie zrobili właściwy ruch naprzód, wierząc że to co w tej chwili robią jest jak najbardziej właściwe. KBP: I nigdy nie czujesz zawodu? SW: Zawsze pojawia się ta myśl i pewien zawód, bo oczekiwałeś albumu podobnego do tego czy innego, że zespół powinien iść w tym kierunku a nie w tamtym. Ja tę frustrację fanów jak najbardziej rozumiem, bo sam również jestem fanem wielu zespołów. Według mnie, to odwieczny paradoks pomiędzy publiką i artystą. Paradoks, który mówi, że robisz coś kompletnie dla siebie, jednocześnie tworząc to dla słuchaczy. Jest w tym wewnętrza sprzeczność i nie da się tego w łatwy sposób wytłumaczyć. Artyści mają zawsze w przeświadczeniu, bądź wierzą w to, że album robią dla siebie, ale hej, właśnie okazało się, że sprzedaje się w liczbie 150-ciu tysięcy kopii. Ja sam nie mogę pogodzić się wewnętrznie z tym paradoksem, bo mimo że mam głęboką świadomość jak wiele zawdzięczam fanom, którzy moje albumy kupują, to pracuje z dość egoistycznym podejściem. Zawsze jednak podświadomie głęboko dążę do tego, aby podzielić się albumem z jak największą liczbą ludzi. Oczywiście nie dopuszczając tym samym myśli, aby wejść w jakikolwiek kompromis przy procesie tworzenia. To samo dzieje się gdy sam słucham tego co tworzą artyści, których śledzę i z każdym wydawnictwem zmieniają swoje oblicze. Jasne, że często czuję rozczarowanie, kiedy artysta powtarza wcześniej wymyślone przez siebie standardy. Podziwiam raczej tych, którzy potrafią siebie na nowo odkryć, dlatego też robię to samo z moją karierą. Jeśli idziesz tym śladem, musisz pamiętać, że wiąże się to z odrzuceniem przez część fanów tego co akurat stworzyłeś i nie da się tego w żaden sposób uniknąć. Znam przecież takich, którzy twierdzą, że to właśnie „Hand. Cannot. Erase”, czy też „Insurgentes” są tymi najlepszymi projektami. Nie sądzisz, że to jest piękne? Bez względu na wszystko, każde z moich wydawnictw potwierdza, że w ma w sobie coś tak unikalnego, co intryguje sobą konkretne osoby. KBP: W tym momencie komponujesz, wymyślasz motywy, nagrywasz, produkujesz, miksujesz i zajmujesz się masteringiem. Wiesz, w normalnym środowisku nikt o zdrowych zmysłach nie robi tego wszystkiego samemu. Który z elementów sprawia Ci najwięcej satysfakcji z pracy? SW: Będę starał się odpowiedzieć na pytanie z innej perspektywy, a mianowicie tym, że lubię to co robię właśnie z tego względu, że obejmuje to wszystkie aspekty, które właśnie wymieniłeś. Można to porównać to zmian pór roku. Wiesz, przy każdym projekcie spędzam przynajmniej rok w kompletnej izolacji, aby tą czy inną płytę stworzyć. W przeciągu całego tego procesu rzadko kiedy kogokolwiek widuję. Oczywiście pracuję w tym czasie z muzykami, ale większość tego okresu zawsze pozostaje totalnym pustkowiem, ale nie znaczy to, że to mi się nie podoba. To okres, po którym od razu jestem gotowy na konfrontację z ludźmi, zmianę „pory roku” i promocję albumu, spotykając się z ludźmi jak ty, sam na sam, wymieniając swoje opinie na temat płyty. Po paru miesiącach jest kolejna zmiana, czyli koncerty, gdzie widuję setki ludzi każdego wieczoru, komunikując się z nimi, czy wręcz obcując z tysiącami fanów z całego świata i to też jest spora dawka satysfakcji. Tak jest do czasu powrotu do studia, pracą nad nowym materiałem i po raz kolejny – izolacją. Odpowiadając na Twoje pytanie muszę przyznać, że każdy z tych elementów ma w sobie coś unikatowego. Jestem przede wszystkim wdzięczny, że nie muszę poświęcać się jednej części tego procesu przez cały czas i mam możliwość zmiany, która dywersyfikuję tę rutynę. KBP: Oczywistym jest, że w muzykę wkładasz niewyobrażalną ilość pasji. Czy kiedykolwiek uwzględniałeś zajęcie się czymś innym? Załóżmy, że jeśli byłbyś zmuszony, co by to mogło być? SW: Dobre pytanie! Wystarczy spojrzeć na projekt jakim jest „Hand. Cannot. Erase.”, który potwierdza, że jestem również sfrustrowanym pisarzem i twórcą filmów (śmiech). Poświadczyć może to w szczególności specjalna edycja ostatniego wydawnictwa, dla której poświęciłem sporo czasu chociażby na pisanie tekstów. Dla mnie to prawie jak książka, czy też w pewnym sensie scenariusz do filmu, który opisuje poniekąd to co się dzieje na krążku. Niezależnie jednak z czym to jest związane, zawsze ciągnęło mnie do tworzenia potężnych multimedialnych projektów, a na „Hand. Cannot. Erase.” nie składa się przecież wyłącznie muzyka. To znacznie bardziej rozwiązła sztuka, która obejmuje bogate w ekranizacje show będący powiązanym wyłącznie z tym projektem. Tworząc ostatni album nie czuję się więc wyłącznie jako muzyk, ale również jako twórca filmów oraz pisarz. Jeśli miałbym wybrać jedną z tych rzeczy, zdecydowanie wybrałbym film, czy to jako w roli aktora, czy też reżysera, chociaż do tego drugiego nie jestem pewien czy mam właściwe predyspozycje. Na pewno mógłbym napisać scenariusz, bo miałem z tym przez lata dużo do czynienia… KBP: Jak sam to omawiasz, „Hand. Cannot. Erase” to nie tylko album. To wręcz niezwykle bogate w środki artystyczne przedsięwzięcie. Ty… czy powinienem raczej powiedzieć tajemnicza postać napisała na stronie internetowej poświęconej albumowi dziennik, czy też blog. Nie chce jednak pytać o cel tego zabiegu, ale o historie jakie są tam zawarte. W jakim stopniu można by je uznać za osobiste? Czy są to Twoje personalne wyznania, które starałeś się ukryć w osobie innego człowieka? SW: Myślę, że przy każdej artystycznej kreacji efekt zawsze jest konsekwencją tego, że starasz się wpisać w swój projekt część swojego życia, twoje doświadczenie, poniekąd część autobiografii. Jeśli tego nie zrobisz, śmiem wątpić, że ktokolwiek w taki projekt uwierzy; w bohaterów, których starasz się w nim wyeksponować. Ja stworzyłem charakter, który teoretycznie jest moim przeciwieństwem. Po pierwsze jest kobietą, kompletnie odizolowaną, żyjącą w mieście… Myślisz sobie: nijak to do niego nie pasuje. Jestem mężczyzną, mieszkam na wsi, ciągle w otoczeniu innych ludzi… Niemniej jednak, nie znaczy to że nie łączą nas nasze życiowe doświadczenia, którymi doskonale się wręcz dopełniamy. Większość z tych myśli, uczuć, a nawet historii są bezpośrednio połączone z moimi doświadczeniami. Muszę przyznać, że są na tym albumie obrazy, które w 75% dosłownie wyrwane są z mojego dzieciństwa. Zdecydowałem się jednak na ich przekazanie i podzielenie z moim bohaterem, głównie ze względu na to, że chciałem stworzyć coś rzetelnego, co mogło by oddać prawdę, tak aby słuchacze mogli odczuć, czy też uwierzyć we wiarogodność samej historii. Tak, zdecydowanie mogę powiedzieć, że jest na tym albumie spora część mojej osobowości, nawet jeśli sama konstrukcja jest z założenia fikcyjna. KBP: Płyta inspirowana jest prawdziwym życiem młodej i żywotnej Joyce Carol Vincent, która zapomniana leżała martwa w swoim mieszkaniu przez prawie trzy lata przed jej odkryciem. To dość nietypowy motyw przewodni, aby przyjąć jako koncept albumu. Kiedy zdajesz sobie sprawę, że historia będzie się nadawała pod wizję twojej muzyki, czy może kolejność jest odwrotna, najpierw powstaje sama treść? SW: Wiesz, historię Joyce Carol Vincent znałem od bardzo dawna. Na pewno nie było tak, że w pewnym momencie oglądając o tych wydarzeniach dokument „Dreams of a Life” (w reżyserii Carola Morleya – przyp. red.) doznałem natychmiastowego olśnienia: właśnie o tym będzie mój następny album. To raczej kwestia przemyśleń na temat tego co zobaczyłem, przez kolejne mijające miesiące. Można powiedzieć, że byłem wręcz wstrząśnięty, czy też przez te obrazy nawiedzany. Ten dokument to nienamacalny symbol życia współczesnej ery, o której wspominałem wcześniej. Im więcej myślałem o moim charakterze, o tym, że mógłby być inspirowany bohaterem tego dokumentu, tym szybciej zdawałem sobie sprawę, że historia życia Joyce Carol Vincent będzie perfekcyjnym przykładem, czy też pośrednikiem, tego, co chcę za pomocą tego wydawnictwa przekazać. Wszystkie te elementy o których wcześniej rozmawialiśmy doskonale wręcz podkreślają samo życie jakie charakteryzowało mojego bohatera. Niekoniecznie, więc była to od samego początku iskra dająca pomysł na cały koncept. Treść tego albumu, przez cały czas we mnie rosła. Mając świadomość, że cała ta historia będzie tworzona na podstawie życia tej osoby miałem obawy o sam efekt, ponieważ te rzeczy nie przychodzą dla mnie łatwo. Jedną rzeczą jest bowiem robić albumy, które mają motyw przewodni, inną sprawą jest tworzenie czegoś obejmującego całą historię. Teraz jak nad tym myślę, to jestem przekonany, że nigdy się czegoś takiego do tej pory w takim stopniu nie podjąłem. KBP: Rzeczywiście, w pełni poświęconemu tak dogłębnie tematowi jeszcze się nie poddałeś. Biorąc pod uwagę świetną pracę nad lirykami na najnowszy albumie, myślisz że ludzie poza muzyką docenią ten element Twojej pracy? Poruszasz przecież często zagadnienia filozoficzne. Myślisz że zmuszasz swoich słuchacz do refleksji, czy raczej spotykając się z Tobą wolą rozmawiać o Twojej muzyce? SW: Są i tacy i tacy, chociaż muszę przyznać że jest to w pewien sposób uwarunkowane płcią. Być może teraz generalizuję, ale kobiety zawsze pytają mnie w pierwszej kolejności o teksty, konkretne przemyślenia, emocje, a mężczyźni wolą pytać o moje inspiracje, kiedy nadejdzie powrót Porcupine Tree, czy nawet rodzaj strun jakich używam (śmiech). Może teraz przesadziłem, bo zdarzają się i tacy, którzy są ciekawi treści. Krąży nad tym jednak pewien parytet, który wyzwala poszczególny impulsy u jednej i u drugiej grupy. Zapewne jednak w rzeczywistości wynik będzie wyrównany. Jeśli mam być szczery, to gdy ktoś mówi o moich inspiracjach, że to brzmi jak The Who, a to przypomina King Crimson albo Radiohead, to kompletnie mnie to nie interesuje. Jestem znaczniej bardziej usatysfakcjonowany, jeśli ludzie takich tematów nie podejmują i preferują rozważać inne zagadnienia mojej sztuki, zwłaszcza jej treść aniżeli formę. Zdaje sobie wtedy sprawę, że to ich rzeczywiście, namacalnie dotknęło, bo byłem w stanie wykrystalizować moment, który faktycznie kogoś poruszył za pomocą np. jednego zdania. To jeden z najważniejszych dla mnie komplementów i muszę przyznać, że z tym właśnie albumem tak się właśnie dziej. To dla mnie naprawdę pozytywny znak zmian!
KBP: Czy trudno w takim razie było podjąć się opracowania treści w pierwszej osobie, z kobiecej perspektywy? Dlaczego zdecydowałeś się na to i ostatecznie dość zaskakującą współpracę z Ninet Tayeb? Czy był to może dla ciebie rodzaj wyzwania? SW: Częściowo na pewno jako rodzaj wyzwania, ale z drugiej strony dlatego że mój bohater był tak bardzo złączony w osobie Joyce Carol Vincent. Był bowiem moment, w którym po prostu nie mogłem wyobrazić sobie na tym miejscu kogoś innego, tym bardziej mężczyzny. To musiała być kobieta. Jak sam jednak wspomniałeś, dla mnie było to też formą delektowania się podjęcia próby wejścia w skórę, czy też myśli kobiety, co przecież nigdy mi się wcześniej nie zdarzyło. Może zabrzmi to jak truizm, ale to bardzo ważne, że album nabrał sobą tego żeńskiego kolorytu, co samo w sobie czyni według mnie wydawnictwo bardziej przystępnym, czy to dzięki Ninet, czy też Cathrine (Jenkins – przyp. red.), która dzieli się z nami tą historią. Zastanawia mnie tym samym czy dzięki temu właśnie album trafił do szerszej publiczności niż te poprzednie, chociaż myślę że wiąże się to z dużo większą rolą emocji jakie na nim ukryłem, a do których mogą się odnieść swoim doświadczeniem sami słuchacze. KBP: Do tej pory byliśmy świadkami wielu zmian. Od stylu vintage, przez jazzowe wpływy, klasykę lat 70. A kończąc na elementach trip hopu w ostatnim z numerów Ancestral. Paradoksalnie jednak, album wydaje się w swojej koncepcji, czy też estetyce, stylistycznie dość zachowawczy. Zgodzisz się? SW: Według mnie wynika to wyłącznie z podjętej koncepcji. Album miał z góry skłaniać do bardziej przystępnej wszystkim atmosfery, poniekąd kojarzyć się z pozytywnym podejściem do muzyki na tle tego czego podejmowałem się wcześniej. To jednak wyszło naturalne. Wiesz nigdy nie zmuszam się do czegoś co z góry wypada jako słuszne. Pytasz mnie czy wystarczająco z siebie wyciągnąłem na tym albumie? Nie, ten album miał brzmieć raczej jako konsolidacja całego mojego dotychczasowego dorobku muzycznego. Nie lekceważ jednak tego, bo uwierz mi, ale było to dla mnie naprawdę ogromne wyzwanie, no bo jak połączyć w jednym utworze pop, metal, elektronikę i trip hop, nie wspominając o samej podjętej treści, która musi się w to wszystko wpasować, czy też integracja żeńskiego głosu albo chłopięcego chóru, a jednocześnie stworzenie czegoś poniekąd uniwersalnego, bardziej przejrzystego i chociaż raz, nie tak bardzo drastycznego… KBP: A co jeśli chodzi o jazz? Wydaje się, że wpływy również powoli zanikają? Celowo? SW: Zgadzam się. W pewnym sensie, zenit moich zainteresowań pod tym względem osiągnąłem na płycie „Grace for Drowning” jeśli chodzi o integrację tego elementu w moje słownictwu muzycznego stylu. Na „Hand. Cannot. Erase.” ponownie prawdopodobnie wynika to z podjętego konceptu. Jazz również niekoniecznie by tu pasował. KBP: Jeśli jesteśmy już przy jazzie… Czy miałeś okazję przesłuchać album Gavina Harrisona, który na płycie „Cheating the Polygraph” nagrał na jazzową modłę covery Porcupine Tree? Co o nich sądzisz? SW: Tak, oczywiście że słyszałem. To absolutnie fascynujące wydawnictwo. Gavin puszczał mi te kawałki przez ostatnie dwa lata, ale wiesz co jest zadziwiające? Kiedy przysiadałem się i zacząłem ich słuchać zawsze kwitowałem je superlatywami, ale nigdy nie rozpoznawałem w nich od razu moich kompozycji (śmiech). Kiedy już jednak uświadomiłem sobie z jakimi utworami mam do czynienia, odczuwałem naprawdę niesamowite uczucie. To piękne móc słuchać tych interpretacji, poniekąd odkrywać je na nowo. KBP: Album brzmi naprawdę nieziemsko… Twoi dawni kompani nie próżnują, a Ty wkrótce będziesz świętować swoje 50-te urodziny. Co możesz powiedzieć o swoich planach? Czego możemy się jeszcze po Tobie spodziewać? SW: Szczerze? Nie mam najmniejszego pojęcia. Na razie odczuwam konsekwentny postęp mojej kariery, która stała się jeszcze bardziej ambitna w swojej koncepcji. Mam jednak tą niewątpliwą tendencję do ciągłych zmian z płyty na płytę, dlatego ciężko stwierdzić, jak będzie wyglądało moje nowe nagranie, czy będzie bardziej eksperymentalne, czy też może sięgnę po konwencje popu… Kto wie?! Myślę, że jestem na odpowiedniej trajektorii zmian, a „Hand. Cannot. Erase.” jest tego wyśmienitym potwierdzeniem. KBP: Steven, dzięki wielkie za tak kompleksową rozmowę. Mam nadzieję, że nie będziemy musieli długo czekać na twój powrót do Polski! SW: Absolutnie! Jestem pewien, że będę z powrotem jeszcze przed końcem tego roku! Mam nadzieję, że nadrobimy tam zaległości!
*Wywiad ukazał się również w 18. numerze magazynu Lizard