Pete True – Hell Flower

★★★★★★★✭☆☆

1. Hell Flower (Garden) 2. Shine 3. Julya 4. In the Morning We Can Still Be Friends 5. Winter 6. Barfly 7. Sirens 8. Violence 9. I’m Your Man (Leonard Cohen cover) 10. Tricity Nights

SKŁAD: Piotr Truchel – wokal, gitary; Jakub Kuśmierczak – klawisze, syntezatory; Tadeusz Dobrzyński – djembe, gwizdki; Daniel Sobiesiak – wiolonczela; Michał Miegoń – syntezatory, efekty

PRODUKCJA: Piotr Truchel i Michał Miegoń

WYDANIE: 25 marca 2016 – MusicOla/ Sonic Records

Panowie z gitarą nie wyszli nigdy z mody, ale ostatnio można zauważyć, że w naszym kraju zdobywa popularność coraz więcej artystów, którzy opierają swoją muzykę głównie na brzmieniu gitary i tembrze własnego głosu. Poczynając od mojego ulubionego duetu, kryjącego się pod nazwą Letters From Silence, a także Henry David’s Gun połowy tegoż duetu, przez Skubasa i Korteza, a na Leskim kończąc. Pete True wkracza w to towarzystwo pełen pewności siebie i z garścią uwodzicielskich melodii.

Lider trójmiejskiej Absyntii na swoim solowym debiucie rezygnuje z ciężkich gitar i dusznego klimatu na rzecz przestrzennych kompozycji, które rozpalą każde ognisko, dzięki swojej przebojowej naturze. Na „Hell Flower” Pete True daje też upust swojej miłości do muzyki filmowej i ilustracyjnej. Witający słuchacza Hell Flower (Garden) wręcz eksploduje emocjami, aż dziw, że dało się taki efekt osiągnąć za sprawą samej gitary. Kiedy słucham tego utworu, wyobrażam sobie scenę finałową jakiegoś fikcyjnego filmu, w którym akcja idzie w parze z namiętnym wątkiem miłosnym. Niestety muzyka skłania mnie do wniosku, że ta historia kończy się tragicznie. Kolejny z instrumentali (Violence) nie jest nowy, pochodzi bowiem ze spektaklu „Drapacze chmur”, do którego Piotr komponował muzykę. Ostatnim kawałkiem, który pozbawiony jest głosu Piotra, jest Tricity Nights. Pete True pokazuje tutaj jak świetnym jest gitarzystą tworząc przejmującą i wirtuozerską partię gitary. Utwór jawi się jako moment katartyczny tej płyty, w którym Piotr całkowicie oddaje się swoim emocjom.

Przejdźmy do dania głównego, które swoją drogą jest bardzo sycące. Piosenki Pete True charakteryzują się bowiem wysoką zawartością tłuszczy bogatych w melodie. Wsłuchajcie się tylko w refren In the Morning We Can Still Be Friends, który nim się spostrzeżecie będziecie śpiewać razem z Piotrem. Shine przynosi trochę wiosennej radości, mimo że za oknem wciąż zimowy chłód. Dla kontrastu mamy Winter z melancholijnym śpiewem i solówką na wiolonczeli. Julya brzmi jak zaginiony utwór zespołu The Calling, którzy mają już jedną bardzo popularną piosenkę z imieniem kobiecym w tytule. Jest to też jeden z dynamiczniejszych utworów, głównie przez pobudzające bębnienie. Sirens, traktujący o gonieniu w życiu za przyjemnościami bez zważania na konsekwencje, powstał aż 9 lat temu. Przez swoją balladową budowę i zapamiętywalną linię melodyczną może on się stać jednym z najbardziej wyczekiwanych momentów na koncertach. Barfly ma jedną stosunkowo dużą wadę. Jego rozpoczęcie brzmi dokładnie jak In the Morning… odjąć partię klawiszy, co utrudnia mi zwrócenie na niego uwagi na krążku. Wyróznia go jednak modulacja głosu Piotra, która zaskakująco mocno przypomina Ville Valo z grupy H.I.M. Na płycie „Hell Flower” ukrywa się jeszcze jedna osobistość muzyczna o znacznie większej renomie, a mianowicie Leonard Cohen. Piotr Truchel podjął się nagrania covera utworu I’m Your Man z repertuaru barda. Trzeba przyznać, że potraktował go z należytym szacunkiem i gdzieniegdzie wtrącił swoją muzyczną osobowość. Zmieniła się linia melodyczna, przez co utwór jest bardziej energetyczny, do tego jego struktura została nieco uproszczona, co wypchnęło na przód jego prosty, acz piękny tekst.

Zazwyczaj po napisaniu recenzji przez długi czas nie wracam do muzyki, którą opisałem. Czuję się zwyczajnie nią przesączony i potrzebuję przewietrzyć głowę. W przypadku debiutu Pete True nie mam kompletnie takiej potrzeby i z wielką chęcią będę wracać do tych utworów długo po ukazaniu się tej recenzji. A wszystko za sprawą uzależniających melodii i urzekającej muzyki, która przepełnia ten „piekielny kwiat”. Piotr w wyżej wymienionej grupie zajął własnie swoje wygodne miejsce i miejmy nadzieję, pozostanie na nim dłużej.