Nie skłamali w tytule nowego dzieła – „The New Routine” to nowy start dla tej szwedzkiej grupy. To na tym etapie kariery odcinają się od porównań do skandynawskich kolegów z Soen i Leprous. Nie będę udawał, że nie jestem w lekkim szoku. Single może i zwiastowały śmielsze użycie syntezatorów, ale nigdy nie spodziewałem się, że cały album jest tak nimi nasycony. Samo użycie syntezatorów i elektroniki nie byłoby wielką woltą stylistyczną, gdyby nie piekielnie natchnione do niej podejście. Port Noir pozostają przede wszystkim zespołem rockowym. Mnóstwo tu niskostrojonych gitar, od których zabulgocze nam krew (Young Bloods) a kark zacznie pracować jak maszyna produkcyjna. Porównanie wcale nie takie do końca głupie, bo często słychać na nowym krążku inspiracje industrialem (Champagne). Jeśli martwicie się, że Port Noir skończy jak Muse i pójdzie za daleko w stronę syntetyki, Low Lights pokazuje jak powinny brzmieć utwory tego angielskiego zespołu. Czemu to nie leci w mainstreamowym radiu? No dobra. Czego się jeszcze na tym albumie nie spodziewałem? Ano z pewnością subtelnych nawiązań do Beastie Boys w 13 i świetnie zakamuflowanej hiphopowej perły w Define Us. Ten album jest po brzegi przepełniony świetnymi pomysłami i energią, a Love Andersson dba o ty, by każda kompozycja miała też uzależniające melodie. Pozycja obowiązkowa i kandydat do płyty roku.