Paradise Lost – The Plague Within

★★★★★★★☆☆

1. Terminal 2. An Eternity Of Lies 3. Punishment Through Time 4. Beneath Broken Earth 5. Sacrifice The Flame 6. Victim Of The Past 7. Flesh From Bone 8. Cry Out 9. Return To The Sun

SKŁAD: Nick Holmes – Vocals, Greg Mackintosh – Lead Guitar, Aaron Aedy – Rhythm Guitar, Steve Edmondson – Bass Guitar, Adrian Erlandsson – Drums

PRODUKCJA: Jaime Gomez Arellano

WYDANIE: 1 czerwca 2015 – Century Media

Paradise Lost to dla mnie zespół-fenomen. Choć funkcjonują na scenie od ponad 25 lat i przeszli w tym czasie rozliczne wolty stylistyczne, to w ich twórczości był zawsze obecny specyficzny pierwiastek i charakterystyczne brzmienie, które pozwalało bezbłędnie rozpoznać twórców. Droga, jaką przeszedł ten pionierski dla doom metalu skład jest dość typowa dla wielu weteranów metalowej sceny: od ciężkiej ekstremy, poprzez stopniowe łagodzenie brzmienia oraz eksperymenty z elektroniką i niemal popową stylistyką, aż po powrót do korzeni i solidnego wygrzewu. Przyznam szczerze, że kompletnie nie „kupuję” Paradajsów z drugiej połowy lat 90.; zainteresowałem się nimi na poważnie dopiero po wydaniu klimatycznego, gotyckiego albumu zatytułowanego po prostu „Paradise Lost” (2005). Był to pierwszy sygnał świadczący o tym, że historia zatoczyła koło; wydawnictwo to nawiązywało nieco do cenionego przez fanów „Draconian Times” (1995), ostatniego metalowego aktu przed skręceniem w stronę pop-rockowej stylistyki. Od 2005 r. każdy kolejny krążek Anglików był coraz cięższy i bardziej ekstremalny. Były one jednak na tyle świeże i ciekawe kompozycyjnie, że nie miało się wrażenia obcowania z odgrzewanym kotletem. Wszakże po wydaniu „Tragic Idol” w 2012 r. mogło się wydawać, że Paradise Lost trafili na ścianę – trudno było sobie wyobrazić, że da się wycisnąć z ich muzyki większą dawkę melodyjności przy jeszcze większym ciężarze. 

Jak się okazało, panowie nie zamierzali stać w miejscu i nagrywać płyty podobnej do poprzedniczki, ale postanowili domknąć koło i nagrać materiał nawiązujący do korzeni zespołu – kultowego „Gothic” (1991) (zwłaszcza), „Shades of God” (1992) (w mniejszym stopniu) czy, nomen omen, ikonicznego „Icon” (1993). „The Plague Within” jest zatem albumem ciężkim i brudnym, czerpiącym inspiracje z death/doomowych prapoczątków gatunku. Już pierwszy opublikowany klip mógł budzić zdziwienie: nisko nastrojone gitary, wolne, marszowe tempo i brodaty Nick, który miast śpiewać swoim charakterystycznym, hetfieldowym wokalem… growluje. Co tu się porobiło?

Nie ma wątpliwości, że „The Plague Within” to hołd złożony najstarszym fanom zespołu. Bardzo mało jest tu chwytliwych melodii, a jeszcze mniej gotyckiego klimatu, który osobiście cenię w muzyce Anglików. Są jednak zespoły, które trąbią o nawiązywaniu do swych chlubnych prapoczątków i na słowach się kończy (vide Cradle of Filth, których każdy kolejny krążek to „nowe” „Cruelty and the Beast”… Tia.). Tutaj naprawdę mamy do czynienia z albumem, który mógłby zostać wydany na początku lat 90., zaraz po „Gothic”. Muzycy w sporej mierze odrzucili swoją bogatą spuściznę; drobne nawiązania można odnaleźć tylko względem poprzednika, „Tragic Idol”. Otwierające krążek No Hope In Sight nieco przypomina singlowe Beneath Broken Earth – mamy więc wolne tempo i doomową atmosferę. Utwór ten jest jednak nieco zwodniczy, bo nie brakuje w nim czystych wokali i epickich gitarowych zagrywek. Terminal to już jednak reprezentatywny dla całego albumu wygrzew. Nie sposób nie wspomnieć też o Flesh From Bone, najcięższym kawałku, pod którym śmiało mógłby podpisać się Satyricon (serio!). Black metal od Paradajsów? Czemu nie! Ponadto jestem pełen podziwu dla Nicka, że pomimo dość już wyeksploatowanych strun głosowych (co da się usłyszeć na żywo) daje radę wycisnąć ze swojego gardła tak głębokie rejestry. Oczywiście więcej jest w tym maniery Tilla Lindemanna niż Nergala, tym niemniej jest to miłe zaskoczenie.

Choć cały album jest raczej ciężki i doomowy, to nie zabrakło paru odskoczni: An Eternity of Lies ze swoimi czystymi wokalami przywołuje na myśl erę „One Second” (1997) czy „Believe in Nothing” (2001), a zamykające krążek epickie, apokaliptyczne Return to the Sun nie miałoby tak dużej siły rażenia, gdyby nie umiejętnie wykorzystane klawisze i sample. Generalnie klawiszy na „The Plague Within” jest bardzo mało; to muzyka z założenia surowa, jednak tam, gdzie się pojawiają, brzmią świetnie. Fantastyczne Victim of the Past nie bujałoby tak bardzo, gdyby nie miało elektronicznego tła, podobnie jak nastrojowe przejście w Sacrifice the Flame

Historia zatoczyła koło. „The Plague Within” to bardzo udany powrót do korzeni. Nie jest to – jak w przypadku wielu innych zespołów – reanimacja trupa i próba ucieszenia fanów na siłę. Sukces tkwi w tym, o czym mówiłem na początku – choć styl Anglików zmieniał się i ewoluował, to esencja ich twórczości zawarta jest w każdym albumie. Nie inaczej jest i tym razem – chociaż jest bardziej ekstremalnie niż zwykle, a melodii i klimatu mniej, to dalej jest to Paradise Lost w wysokiej formie. Minusami są z pewnością odrobina monotonii (chociaż obawiałem się jej o wiele bardziej, a w gruncie rzeczy nie jest źle) i wrażenie braku spójności wydawnictwa. Wiadomo, nie jest to concept album, ale różnice stylistyczne między utworami są niekiedy trochę zbyt duże. Nie da się też nie zauważyć delikatnego autoplagiatu i zapożyczania motywów, zwłaszcza w utworze końcowym. Trudno jednak tego uniknąć, mając na koncie tyle wydawnictw. Musicie też mieć świadomość, że z bezpośredniego starcia choćby dwóch ostatnich albumów to nie najnowszy wyjdzie zwycięsko. Technicznie, kompozycyjnie jest to mimo wszystko delikatny regres. 

Prawdę mówiąc, początkowo planowałem wystawić temu wydawnictwu mocną „szóstkę”, ale im więcej z nim obcuję, tym mocniej mi „wchodzi”. Dlatego ostatecznie stanęło na 8. Z szacunku do wybitniejszych albumów, takich na 9, na razie obcował z nią więcej nie będę.

Na koniec ciekawostka: znakomitą okładkę zdobiącą to wydawnictwo przygotował krakowski artysta Zbigniew Bielak. Świetna robota!

PARADISE LOST – BENEATH BROKEN EARTH