Obaj mniej więcej w moim wieku. Ledwo zadebiutowali cztery lata temu, a sam Jimmy Page występuje w koszulce z ich logo na piersi okrzykując ich nadzieją riffowego rocka. Odwiedzają największe festiwale, supportują takie tuzy jak Foo Fighters, Iggy Pop czy Arctic Monkeys, zyskują uznanie krytyki na całym świecie, zgarniają nagrody opiniotwórczych periodyków muzycznych z różnych zakątków globu. Generalnie, Mike Kerr i Ben Thatcher robią wszystko, co powinno mnie wkurzyć i sprawić, żebym palił się żywym ogniem z zazdrości, że nie osiągnąłem tyle, będąc ich rówieśnikiem. No może trochę się palę… ale na miłość boską, jacy oni są dobrzy!
Krótki komunikat do Panów Artystów: ociągaliście się. Na drugi studyjny album Royal Blood kazali nam czekać aż trzy lata, co mnie potwornie dziwi, zważając na to, jakim powodzeniem cieszył się ich debiut. A podskórnie czuję, że są fabryką dobrych numerów i utwory zasługujące na miejsce na „pudle” list przebojów po obu stronach oceanu potrafią pisać między porannym myciem zębów, a baked beans i jajkami na bekonie na ich angielskie śniadanie. Co zrobić? Wracamy znów do epoki przedalbumowej, tyle że z podrasowanym systemem dystrybucji, gdzie muzykę kupuje się na piosenki z iTunesa i jemu podobnych źródeł, a artysta zarabia na trasie, w której jest przez większą część roku. Takie czasy.
Włączam więc odtwarzacz, i co słyszę? Jest znajomo – miarowy rytm perkusji jak w debiutanckim Out Of The Black rozpoczyna otwieracz i jednocześnie utwór tytułowy płyty, który bryluje doskonałym, lekko beatlesowskim refrenem. Da się jednak słyszeć, że to już zespół na innym etapie niż wcześniej – zgodnie z nazwą, ich krew nabrała trochę więcej błękitu i czuć, że bliżej im teraz do „garażowej arystokracji” niż „sprzęgającej, alternatywnej cyganerii” znanej z debiutu. Żeby nie było, nadal potrafią też po królewsku dać w mordę, czego dowodem jest Lights Out. Dawno żaden kawałek tak po mnie nie „przejechał” – prawdziwa wirtuozeria, motoryczny riff, chwytliwy refren, bridge z takim bujającym motywem, że nogi same niosą jacksonowskim moonwalkiem po pokoju! Wkręca się niczym świdrak w poszycie siedemnastowiecznego galeonu. A potem replay, replay, replay… Kolejny w zestawie I Only Lie When I Love You jest fajnie rozkrzyczany, a She’s Creeping rzeczywiście trochę jakby pełznie, mnie osobiście podziałami rytmicznymi i melodią przypominając nirvanowskie In Bloom.
Są chwile, w których ma się wrażenie, że ten krążek produkował James Ford, odpowiedzialny między innymi za „AM” Arctic Monkeys. Weźmy na przykład taki Sleep czy Don’t Tell – moim zdaniem bardzo w stylu takich numerów z tamtego albumu, jak Do I Wanna Know czy R U Mine?. To źle? Bynajmniej! Nawet jeżeli u Royal Blood słyszy się jakieś podobieństwa, to nigdy nie pomyli się ich z nikim innym. Groove? Proszę bardzo – zeppelinowskie refreny Where Are You Now? rozkołyszą jak trzeba. Ciężar? Hook, Line & Sinker nie dość, że przeczłapie po słuchaczu jak czołg masą brudnego przesteru, to jeszcze zauroczy chwytliwym unisono basu i wokalu w refrenie. A od niskich warknięć ze wzmacniaczy odpoczniemy chwilę przy Hole In Your Heart, gdzie przez dłuższy moment prym wiodą klawisze. Royal Blood potwierdzili tym albumem, że należą do światowej ekstraklasy i powinno się ich już wymieniać w towarzystwie takich sław riffowego retro-rocka, jak Jack White, The Black Keys, czy Wolfmother, oraz w panteonie największych tuzów muzyki alternatywnej. Chociaż nie są pierwszym bandem z takim instrumentarium (vide Death From Above –1979), to ich podejście do surowej, minimalistycznej muzyki jest zupełnie oryginalne. Osiem i pół gwiazdki daję dlatego, że nie połknąłem tego krążka równie szybko i na raz, co debiutu, a prywatnie daję im małego prztyczka za długie czekanie. Niemniej, było warto!