Najnowsze wydawnictwo ekipy Marcina Gąsiorowskiego pod tytułem „Klechdy” stanowi kontynuację i rozwinięciem tego, co mogliśmy usłyszeć na poprzednich krążkach – „Czarna dzika czerwień” (2014) i „Ozimina” (2015). Zespół poszedł nawet o krok dalej wydając dwupłytowe wydawnictwo, na którym zamieścił blisko 80 minut muzyki. Malkontenci narzekają, że jest to zbyt duża porcja muzyki i przesłuchanie jednego krążka za drugim podejściem trochę męczy, nuży i stanowi wyzwanie dla słuchacza, ale to i tak jest przysłowiowy pikuś przy zabraniu się za ostatni krążek Dream Theater. Przy nim to trzeba mieć dopiero cierpliwość. „Klechdy” to nie jest album łatwy w odbiorze i nie chodzi tylko o długość albumu, ale o jego wielowątkowość i wielowymiarowość. Spiętrzenie się tak wielu naleciałości może spowodować pewnie rozstrój nerwowy. Z jednej strony mamy fragmenty typowej metalowej łupaniny z ostrymi wokalami (tekstami np. Marzanna), z drugiej wręcz szamańskie hipnotyczne dźwięki, wstawki czysto folkowe spięte bogactwem art rockowego czy eksperymentalnego grania. Krzyki, growle i szepty Marcina Gąsiorowskiego oraz wokalne podboje Anny Malarz – chorały, hipnotyczne zaśpiewy, czasem irytujące wokalizy „lajlajlaj” mające oddać folkowy charakter w ogólnym rozrachunku pasują do siebie idealnie. Muzyka dopracowana w każdej minucie, nie ma słabych momentów. Wszystkie folkowe umilacze w stylu skrzypiec, okaryn, czy drumli stanowią integralną całość feerii dźwięków. Na wyróżnienie zasługuje gra perkusisty Bartosza Maruszaka. No czego ten chłop nie wyprawia za swoim zestawem! Raz jest to proste granie w stylu norweskich blackowych klasyków (Grzyby) innym zaś razem rytualne uderzanie znane chociażby z płyt Wardruny (Słońce). Klimat albumu jest adekwatny do tytułu, świat realny miesza się z baśniowością. Thy Worshiper przygotował na tym wydawnictwie cztery absolutnie wyśmienite kompozycje, nie to żeby pozostałe były złe albo słabe, ale te o których napiszę uznaję za wizytówki „Klechd”. Przede wszystkim otwierające Gorzkie żale i ich ludowe zaśpiewy jakby przekazywane z pokolenia na pokolenie, wzmocnione fragmentem z kościelnej pieśni, następnie Wschody w których skupia się w idealnych proporcjach to, co na płycie najlepsze: transowość, eklektyzm, piękno i tajemniczość ludowych melodii. Tam, gdzie trzeba, wali w słuchacza bezkompromisową, blackową siarką. Trzecia wizytówka, a zarazem drugi i ostatni 11-minutowy kolos to black metalowa aranżacja Dziadów Mickiewicza także będący kalejdoskopem skupiającym wcześniej wymienione cechy charakterystyczne płyty. No i ostatni z moich faworytów – Anielski orszak nawiązujący, podobnie jak otwierający płyty utwór Gorzkie żale, do chrześcijańskiej pieśni śpiewanej w czasie pogrzebów tym razem zniewala bezkompromisową treścią i muzyką. Płytę Thy Worshiper po kilku odsłuchaniach albo pokochasz albo znienawidzisz. Nie można jednak pozostać wobec niej bez zdania. Cytując Apokalipsę św. Jana: Obyś był zimny albo gorący! „Klechdy” zniewalają klimatem, rozmachem aranżacyjnym łączeniem i przenikaniem się sacrum i profanum, czy licznymi kulturowymi nawiązaniami. Zespół stworzył, na chwilę obecną, swoje opus magnum, które jeszcze długo będzie trzymało mnie w ryzach.