Slowly Rolling Camera – All Things

Mówi się, że druga płyta jest najtrudniejszym krokiem na ścieżce rozwoju każdego zespołu. Nic bardziej mylnego. O debiucie Slowly Rolling Camera już w naszym serwisie bowiem słyszeliście. Kwartet niezłomnych muzyków z Cardiff powraca z kolejnym nieziemsko nastrojowym albumem „All Things”. Po raz kolejny jazz został tu wpisany w głębie elektronicznego melodramatycznego brzmienia i nu-soulowej energii. Dynamika wciąż pachnie enigmatyką twórczości Massive Attack oraz Portishead, którą okaja niemalże liturgiczny głos Dionne Bennet. To ona zdecydowanie przejmuje to centrum dowodzenia, nie umniejszając muzykom, którzy tworzą razem świetny i bardzo ambitny materiał. Wokale są jednak w swoim stylu tak przeszywające w nawiązaniu do wyśpiewywanych kwestii, że trudno nie oprzeć się wrażeniu, że oddała na tym albumie kawał swojego serca. Intonacja liryków oraz ich rezonans jest wprost namacalny na skórze słuchacza, który – jak w moim przypadku – może odczuć dreszcze. Jądro zespołu jest tu jednak niekiedy podzielone na pół wraz z klawiszowcem Davem Stapletonem, rozciągającym oniryczne krajobrazy melodycznej fleksji i metodyczności trip hopu. Aranżacje i poszczególne elementy są ze sobą jednak tak zazębione, że mimo pozornego minimalizmu często dają iluzję symfonicznej dramaturgii, której z pewnością dodaje sekcja skrzypiec (Scintillation). Intensywność instrumentarium jest tu niezmiernie przemyślana i dopiero podczas erupcji poszczególnych kulminacji zdajemy sobie sprawę z rozmachu naprawdę epickich struktur. Już pierwsze dźwięki kompozycji The Fix dają słuchaczowi panoramę kalejdoskopu emocji, jakie czekają na słuchacza na całej płycie. Hipnotyczna migotliwość, ciężar, dokładność i wibrujący temat główny pozostaje w głowie na bardzo długo. Na „All Things” położono również większy nacisk na iskrzącą rytmikę, która stymuluje słuchacza rwaną strukturą, zwłaszcza w kwestii perkusyjnych umiejętności Elliota Bennetta (Scintillation). Złożoność i energia jego gry wprowadza do kompozycji istotną rolę dynamizmu. Ten spaja również charakterność rockowych inspiracji nawiązujących do klasyki rocka progresywnego lat 70., którą wnosi jednak nie gitara, a syntezator Mooga (High Prais, Room With a View). Gitara Stuarta McCalluma z pewnością zauważalna jest w niespodziewanie nieco kakofonicznych zwrotach akcji jak elementy słyszalne w The Brink, który gubi swój rozmach w dźwiękowym zamęcie, tworząc most pomiędzy aranżacyjnym roztargnieniem oraz finezyjną subtelnością. Spokojniejsze fragmenty jak ballada Unsetting Sun przynoszą z kolei przeszywającą intymność, której malowniczej barwie łatwo ulec. Tekstura dźwięku Slowly Rolling Camera jest więc trudna do poskromienia w jednolitej nomenklaturze. Muzyka niekiedy wręcz żałobna, innym razem mocno uduchowiona w swoich specyficznym chłodzie elektronicznej industrialności. Za każdym jednak razem perfekcyjna w produkcji i rozłożeniu wszystkich partii instrumentów. Wielobarwność i nieprzewidywalność związana z intrygującymi harmoniami to wystarczający powód do wielokrotnego przesłuchania tego albumu, który odkrywa się za każdym razem na nowo. Do szczęścia więcej raczej nic nie potrzeba.