Wadada Leo Smith - Fot. Rita Pulavska
Wadada Leo Smith - Fot. Rita Pulavska

41. Belgrade Jazz Festival – miasto, które improwizuje

Wadada Leo Smith - Fot. Rita Pulavska
Wadada Leo Smith – Fot. Rita Pulavska

Belgrad nie jest miastem, które daje się łatwo uciszyć. Nawet gdy pieniądze na kulturę znikają jak para nad Dunajem, a festiwalowi nieustannie podcina się skrzydła, miasto wciąż potrafi wydobyć z siebie dźwięk – szorstki, uparty, pełen życia, jakby samo było instrumentem, który nigdy nie przestaje grać. W tym roku Belgrade Jazz Festival już po raz czterdziesty pierwszy przypomniał światu, że muzyka jest twardsza od ekonomii.

To wydarzenie ma swoje blizny i legendy. Od 1971 roku, kiedy narodziło się jako akt wolności w szarym PRL-owskim pejzażu Jugosławii, przez lata zniknięcia, odrodzenia i triumfów, festiwal trwał jak melodia, której nikt nie potrafi do końca zapisać, ale o której wszyscy pamiętają. Dziś jest symbolem miejskiej wytrwałości, trochę szorstkiej, trochę melancholijnej, jak samo miasto nad Sawą.

Belgrad jest przecież jazzowy z natury: chaotyczny, pulsujący, zbudowany z improwizacji. Mieszkańcy grają na życiu tak, jak artysta jazzowy gra na swym instrumencie – bez nut, ale z ogniem. To właśnie ten duch sprawia, że w październiku, gdy liście spadają na Kalemegdan, a wiatr pachnie dymem i pieczonymi kasztanami, dźwięki kontrabasu i trąbki niosą się przez miasto jak zaproszenie do rozmowy.

W tym roku rozmowa była trudna. Zmniejszony o ponad połowę budżet groził, że cała idea rozsypie się w ciszę. A jednak nie. Zamiast jazzowych celebrytów były emocje. Zamiast dekoracji – szczerość. Jakby brak pieniędzy pozwolił usłyszeć to, co w jazzie najważniejsze – prawdę. Festiwal, który miał się nie udać, znów się udał. I to jak…

Pierwszy dzień 41. Belgrade Jazz Festival rozpoczął się w sali koncertowej Kolarac, miejscu, które w serbskiej kulturze ma status niemal symboliczny. To tu, między stiukowym sufitem, a ciężkimi kurtynami, jazz nabiera patyny, tak jakby sam duch miejsca wymuszał szacunek dla tradycji.

Na otwarcie zagrał Big Band RTS pod batutą Stjepko Guta, nestora serbskiego jazzu i artysty, który pamięta czasy, gdy tę muzykę trzeba było przemycać między granicami. Jego koncert był hołdem dla lokalnej historii. Aranżacje nie szukały nowoczesnych środków wyrazu, raczej przypominały o tym, skąd ta muzyka się wzięła. W epoce syntetycznych dźwięków i intelektualnych konceptów, Gut postawił na klasykę, na bigbandowe brzmienie, które w Serbii ma wciąż swoją wierną publiczność. Dla młodszych może to był anachronizm, dla starszych – wzruszający powrót do korzeni.

Henri Texier - Fot. Rita Pulavska 3
Henri Texier – Fot. Rita Pulavska 

Po przerwie scena należała do Henri Texier Trio – innego świata, innego języka. Tam, gdzie Gut grał wspomnieniem, Texier grał ciszą. Francuski kontrabasista, mistrz subtelności i rytmicznego oddechu, prowadził zespół niczym przewodnik przez pejzaże duszy. Saksofon i klarnet Sébastiena Texiera snuły delikatne frazy w utworach takich jak: What Is This Thing Called Love Cole’a Portera, ’Round Midnight Theloniousa Monka czy jego własnym Cinecittà. Każdy dźwięk był tu przemyślany, każda pauza miała znaczenie.

To, co najbardziej zachwycało, to ton młodszego Texiera – miękki, pastelowy, zwiewny, niemal filmowy. Grał tak, jakby opowiadał historię bez słów, a kontrabas ojca tylko ją dopowiadał, z dystansem i doświadczeniem człowieka, który już nic nie musi udowadniać. Bywały momenty, kiedy tempo nagle przyspieszało, perkusja Gautiera Garrigue wybuchała krótkim solowym zrywem, po czym wszystko znów cichło. Balans między formą a swobodą był perfekcyjny.

Na bis zabrzmiało Bésame Mucho, zagrane z wdziękiem i lekkością, ale bez cienia egzotyki, dalekie od sentymentalnej pocztówki z południa, za to z intymnością, której nie da się zaplanować.

Drugi dzień festiwalu przyniósł wyraźny kontrast wobec otwarcia, tak jakby organizatorzy celowo zaprojektowali dramaturgię, która najpierw wprowadza słuchacza w świat skupienia, a potem pozwala mu wrócić do cielesnej radości rytmu.

Duet Louis Sclavis & Benjamin Moussay skupił się na kompozycjach, które oddychają przestrzenią (Somebody Leaves, A Garden in Ispahan, Snow). Już pierwsze dźwięki klarnetu basowego wprowadziły aurę kruchości, w której każda fraza wydawała się jednocześnie linearna i poszarpana, jak szkic wykonany węglem, jeszcze nieutrwalony na papierze. Moussay podążał za Sclavisem nie jak akompaniator, lecz równorzędny narrator. Jego fortepian odsłaniał harmonię pełną luk, zawieszonych znaczeń, świadomego niedopowiedzenia. Najbardziej przystępnie wybrzmiał A Garden in Isfahan – utwór, który w swojej melodyczności zdawał się flirtować z klasyczną formą pieśni, choć duet szybko dekonstruował tę iluzję subtelnymi przestawieniami akcentów i rozbłyskami improwizacji.

Był to koncert wymagający, publiczność, przysłuchując się dialogowi dwóch instrumentów o niemal przeciwstawnych charakterach, musiała wejść w świat mikrogestów, z pozoru drobnych przesunięć, które w rzeczywistości niosły całą dramaturgię tego występu. A potem przyszło bisowe zaskoczenie – taneczne, ruchliwe, niemal frywolne. Ten krótki, energiczny finał stał w pełnej kontrze do programu głównego. Jakby Sclavis i Moussay chcieli na koniec mrugnąć okiem: Tak, wiemy, że było gęsto. Teraz możecie odetchnąć.

Po tej kameralnej introspekcji scena należała do zespołu Roberta Ottaviano i był to powrót jazzowego żywiołu, którego Belgrad zawsze oczekuje. Kwartet złożony z lidera na saksofonie sopranowym, Aleksandra Hawkinsa na fortepianie, Giovanniego Maiera na kontrabasie i Zeno De Rossi na perkusji natychmiast podniósł temperaturę wieczoru. Artyści zaprezentowali materiał z płyty „Eternal Love”, energia koncertu rosła z każdym kolejnym chorusem, a plastyczna, wyrazista i ostrzej zakreślona niż u Moussay’a gra Aleksandra Hawkinsa, dodawała muzyce nerwu i charakteru. To pianista właśnie stawał się równoprawnym frontmanem, kierując harmonię w rejony nieoczywiste, ale nadal mocno osadzone w języku współczesnego jazzu.

Ottaviano grał precyzyjnie, szerokim oddechem, z naturalną elegancją. Maier i De Rossi tworzyli sekcję niezwykle zwartą, ale elastyczną, potrafili wejść zarówno w intensywny, gęsty groove, jak i w bardziej taneczny, brazylijsko pulsujący fragment, który w pewnym momencie rozkołysał salę i – sądząc po reakcjach – był jednym z najbardziej pamiętnych momentów tego setu.

Alexander Hawkins - Fot. Rita Pulavska.jpg 2
Alexander Hawkins – Fot. Rita Pulavska 

Dwa koncerty w sali Americana pokazały, że Belgrade Jazz Festival wciąż potrafi być miejscem poszukiwań i że publiczność chętnie podąża tam, gdzie muzyka stawia wymagania. Najpierw na scenę wszedł Alexander Hawkins w recitalu solo, który od pierwszych sekund był deklaracją absolutnej wolności twórczej. W jego grze wybrzmiewały oczywiste wpływy Cecila Taylora, ale przefiltrowane przez własny idiom, bardziej polifoniczny, mniej brutalistyczny, pełen drobnych przesunięć dynamiki i kolorystycznych niuansów.

Hawkins budował formy z dysonansowej harmoniki, którą co chwilę przełamywał impresjonistycznymi fleszami, krótkimi, lirycznymi wstawkami o pastelowym brzmieniu. W jednej chwili jego ręce kreśliły gęste polifoniczne biegi, by w następnej unosić się nad klawiaturą w geście niemal poetyckim. Ta nieustanna gra kontrastów sprawiała, że recital pozostawał pełen niespodzianek, ale jednocześnie posiadał wewnętrzną logikę.

Najbardziej uderzająca była jednak motoryczność Hawkinsa, nie agresywna, lecz sprężysta, nadająca muzyce puls i temperament. To ona prowadziła słuchacza przez zawiłości formy, ułatwiając przyswojenie materiału, który w mniej pewnych rękach mógłby wydać się zbyt hermetyczny.

Po tak intensywnym solowym doświadczeniu scena przemieniła się w przestrzeń kolektywnej energii za sprawą Bosque Sound Community, septetu, którego liderem jest basista Miloš Bosnić. Koncert ten dla wielu mógł być największym zaskoczeniem całego festiwalu. Już pierwsze minuty pokazały, że mamy do czynienia z zespołem wyjątkowo świadomym swojej tożsamości i świetnie zgranym. Wyśmienicie pracowała sekcja rytmiczna, stanowiła fundament, dzięki któremu bardziej swobodne, narracyjne partie fletu (Milena Jančurić), mogły w pełni wybrzmieć. Artystka ta wyróżniała się szczególnie, jej gra była pełna klarowności, lekkości i odwagi, niosła zarówno subtelność kameralnego grania, jak i drapieżność jazzowego frontu.

Repertuar septetu mógł wydawać się odległy od bałkańskiej tradycji, a jednak przekaz był całkowicie szczery i przekonujący. Artyści grali z pasją, z wyczuwalnym zaangażowaniem, a publiczność szybko kupiła tę mieszankę energii, osobowości i emocjonalnej bezpośredniości.

Milos Bosnić - Fot. Rita Pulavska
Milos Bosnić – Fot. Rita Pulavska

Trzeci dzień festiwalu otworzyło trio pianistki Marty Sanchez, hiszpańskiej artystki od lat mieszkającej w Nowym Jorku, w składzie: Matt Penman na kontrabasie i Savannah Harris na perkusji. Zespół zaprezentował materiał z albumu „Perpetual Void” (Black Cyclone, The End of That Period), ale także premierowe kompozycje, w tym intrygujące Sliding Time. Od pierwszych taktów było jasne, że Sanchez prowadzi trio z żelazną świadomością formy, a jednocześnie z ogromną potrzebą eksploracji.

Jej pianistyka pozostaje niezwykle różnorodna, potrafi być drapieżnie dysonansowa, by w kolejnej chwili przejść w czułą, melodyczną kantylenę, jak w pięknym The Absence of the People You Long For. Przeważa jednak charakterystyczne dla niej punktualistyczne frazowanie – ostre, precyzyjne, pełne nagłych zwrotów, nieoczywistych rozwiązań harmonicznych i formalnych. To muzyka, która potrafi zaskoczyć, uwieść, a czasem nawet odtrącić, ale zawsze odsłania osobowość artystki, intensywną, intuicyjną, głęboko kobiecą w najlepszym sensie tego słowa, jako wyraz złożoności i emocjonalnej prawdy.

Kulminacyjnym momentem koncertu był utwór 3.30 AM – motoryczny, gęsty, o strukturze przypominającej momentami estetykę kwartetów smyczkowych Béli Bartóka. Jego intensywność była wręcz fizycznie odczuwalna. Na bis trio zaskoczyło w zupełnie innym wymiarze. W pięknie swingującym numerze pokazali, że potrafią poruszać się swobodnie w każdym stylu, bez utraty charakteru. To był koncert, który potwierdził, że Marta Sanchez jest jedną z najciekawszych pianistek współczesnej sceny – artystką odważną, konsekwentną i niezwykle oryginalną.

Wadada Leo Smith & Sylvie Courvoisier - Fot. Rita Pulavska
Wadada Leo Smith & Sylvie Courvoisier – Fot. Rita Pulavska

Kolejny wieczorny punkt programu należał do Wadady Leo Smitha i Sylvie Courvoisier, duetu, który materiałem z albumu „Angel Falls” po raz kolejny udowodnił, że istnieją muzyczne spotkania wymykające się wszelkim klasyfikacjom. Ich wspólna narracja przypomina filmy Davida Lyncha, pełna pytań bez odpowiedzi, intuicyjna, operująca logiką snu, w której każda emocja ma swoje drugie dno – ukryte, niewypowiedziane.

Courvoisier gra na fortepianie tak, jakby tkała wielobarwny dywan, pełen kalejdoskopowych odcieni harmonicznych, subtelnych pęknięć w fakturze, ciągle zmieniającej się agogiki. Każdy dźwięk ma tu inny ciężar, a każda pauza jest równorzędnym elementem opowieści. Wadada Leo Smith podąża za nią jak pokrewna dusza, zawsze obecny, uważny, reagujący w ułamku sekundy. Jego trąbka raz bywa łagodna, miękka, niemal łamliwa w brzmieniu, innym razem drapieżna, brutalnie eksponowana. Jednak zawsze celna, zawsze pełna znaczenia.

Ogromną rolę odgrywa w tej muzyce cisza, nie jako tło, lecz jako fundament, równorzędny środek ekspresji. To właśnie dzięki niej każdy dźwięk staje się wydarzeniem, a każda fraza niesie napięcie, które trudno porównać z czymkolwiek innym we współczesnym jazzie. Muzyka Smitha i Courvoisier jest pełna pytań, a jednak – paradoksalnie – ich przesłanie jest niezwykle klarowne, co potwierdziła końcowa wypowiedź Wadady skierowana do publiczności: Tworzymy muzykę, bo to nasz sposób okazywania miłości, a prawdziwa troska o człowieka rodzi się wtedy, gdy w potrzebie wszystkie serca biją razem.

Koncert miał w sobie coś z mistycznego rytuału, to był nie tyle spektakl, co duchowe doświadczenie. Publiczność opuszczała salę w ciszy, poruszona, jakby uczestniczyła w czymś głęboko osobistym. To był jeden z tych wieczorów, które pozostają pod skórą na długo.

Jasper Høiby Fot. Rita Pulavska
Jasper Høiby Fot. Rita Pulavska

W sali Americana trzeci dzień festiwalu przyniósł dwa koncerty odmienne w estetyce, ale równie dopracowane pod względem muzycznej wizji. Najpierw na scenę wkroczył Rastko Obradović Quartet w specjalnej odsłonie z udziałem duńskiego kontrabasisty Jaspera Høiby’ego, jednego z najbardziej cenionych basistów europejskiej sceny. Jego instrument miał tu pozycję centralną, nie tylko jako fundament harmoniczny, ale jako główny motor narracji.

Muzyka Obradovicia i Høiby’ego była kołysząca, zakorzeniona w melodyce, a jednocześnie pełna eleganckich meandrów po rozmaitych elementach jazzowego rzemiosła. Łagodne melodie rozwijały się w sposób organiczny, a płynne frazowanie nadawało im naturalności. Aranżacje były nienaganne, precyzyjne, lecz nigdy chłodne – przeciwnie, pozostawały przyjemne w odbiorze, a jednocześnie artystycznie wysmakowane. Był to koncert, który udowadniał, że jazz nie musi być ekspresją ekstremalną, by zachować świeżość i głębię.

Høiby po raz kolejny pokazał swoją umiejętność tworzenia muzyki głęboko humanistycznej. Jego kontrabas brzmiał śpiewnie, czasem wręcz lirycznie. Na tym tle saksofon Obradovicia wyrastał jako głos dopełniający, dialogujący z basem, a nie rywalizujący z nim. Całość układała się w narrację spokojną, ale treściwą, idealnie skrojoną na kameralną przestrzeń, jaką oferuje Americana.

Gadi Stern - Fot. Rita Pulavska
Gadi Stern – Fot. Rita Pulavska

Po krótkiej przerwie na scenę wkroczyło izraelskie trio Shalosh w składzie: Gadi Stern (fortepian), David Michaeli (kontrabas) i Matan Assayag (perkusja) – zespół, który potrafi rozgrzać publiczność samą swoją obecnością. Choć formacja słynie z bardzo energetycznych koncertów, tym razem postanowiła zacząć z przymrużeniem oka, serwując własną, absurdalnie uroczą wersję Barbie Girl. W dalszej części setu pojawiły się też ich interpretacje Torn Natalie Imbruglii oraz Hysteria zespołu Muse.

Shalosh od lat pokazują, jak sprawnie potrafią przekładać popkulturowe melodie na język nowoczesnego tria jazzowego i tego wieczoru ponownie udowodnili, że swobodnie poruszają się w materiale pochodzącym z pozornie odległych światów. Własne kompozycje, takie jak Onwards and Upwards czy Children of the 90’s, wniosły do koncertu wyraźny wątek autobiograficzny, podszyty nostalgią i młodzieńczą energią.

Ciekawym zaskoczeniem była łagodność, z jaką trio grało tego wieczoru. Zamiast pójść w charakterystyczną dla nich eruptującą ekspresję, skupili się na melodyce i dramaturgii. Nie zapomnieli jednak o niepodrabialnych podziałach rytmicznych inspirowanych muzyką tradycyjną Bliskiego Wschodu, które od lat stanowią ich znak rozpoznawczy. Dzięki temu koncert zachował intensywność, choć ukrytą bardziej pod powierzchnią, niż demonstrowaną na wierzchu.

Ricardo Toscano - Fot. Rita Pulavska
Ricardo Toscano – Fot. Rita Pulavska

Czwartego dnia festiwalu Velika Sala wypełniła się do ostatniego miejsca. Wyprzedany wieczór otworzyło trio Portugalczyka Ricardo Toscano, które od pierwszych minut zarysowało przestrzeń wymagającą skupienia i uwagi. Brak instrumentu harmonicznego tworzył szerokie pole dla precyzyjnego dialogu między saksofonem altowym Toscano, kontrabasem Romeu Tristão i perkusją João Pereiry. Muzyka rozwijała się w formie meandrujących linii, pełnych drobnych zwrotów, napięć i zmian kierunku, które nie uwodziły łatwo, lecz konsekwentnie budowały własny, nieśpieszny świat.

Najbardziej zapadł w pamięć utwór Súplica – Vêgas Paixões, autorska kompozycja tria inspirowana tradycją fado. Ta żewna, śpiewna melodia, zakorzeniona w charakterystycznej dla gatunku melancholii, w interpretacji zespołu została poddana licznym przekształceniom, nie tracąc przy tym swojego emocjonalnego rdzenia. W efekcie stała się najgłębiej poruszającym momentem koncertu i naturalnym centrum ciężkości materiału z albumu „Chasing Contradictions”.

Toscano czarował pastelowym, czasem niemal eterycznym brzmieniem altu, które kontrastowało z surowością formalną muzyki. Na bis artyści sięgnęli po balladę Ellingtona i Strayhorna The Star-Crossed Lovers i był to finał pełen klasy, elegancji i delikatnego światłocienia.

James Brandon Lewis - Fot. Rita Pulavska
James Brandon Lewis – Fot. Rita Pulavska

Po przerwie scena należała do saksofonisty Jamesa Brandon Lewis Quartet, w składzie: Aruán Ortiz (fortepian), Brad Jones (kontrabas) i Chad Taylor (perkusja). Już pierwsze dźwięki pokazały, że wchodzimy w zupełnie inny świat – muskularny, naładowany energią, z saksofonem Lewisa na pierwszym planie. Jego brzmienie jest potężne, wszechobecne, a zarazem rozpoznawalne od pierwszej frazy, pełne siły, ale i skupienia. Zespół prezentował materiał z „Apple Cores” oraz utwory takie jak Mr. Crick, budując narrację o szerokiej rozpiętości stylistycznej, od ballad po groove o niemal tanecznym charakterze.

Lewis jest saksofonistą, który gra zawsze na pełnej intensywności. Nawet najwolniejsze kompozycje mają w jego wykonaniu mocny, zdecydowany kontur, a solówki nabrzmiewają i rosną przez długie minuty, by eksplodować kulminacją godną najlepszych tradycji free, choć zakotwiczonych bardziej w warstwie rytmicznej niż harmonicznej. Groove kwartetu był tak wyrazisty, że nawet najbardziej skomplikowane technicznie fragmenty nabierały cielesności i pulsującego charakteru.

To był występ ekstremalnie naładowany energią, momentami niemal coltranowski w duchu, ale zarazem niezwykle przemyślany. Kontrast między pastelową liryką Toscano, a monumentalną siłą Lewisa tworzył wieczór kompletny, gęsty, emocjonalnie pełny. Idealne podsumowanie bogactwa tegorocznego festiwalu.

Finał 41. Belgrade Jazz Festival należał do jam session w sali Americana, które poprowadził pianista Vlada Maričić. Już pierwsze wejścia saksofonisty Maksa Kočetova i trębacza Ivana Radivojevića nadały spotkaniu swobodny, otwarty, pełen scenicznej energii kierunek. Jednak prawdziwa eksplozja improwizacyjnej kreatywności nastąpiła w chwili, gdy na scenie pojawili się artyści świeżo po swoich koncertach w Velikej Sali trio Ricardo Toscano oraz kwartet Jamesa Brandona Lewisa (Aruán Ortiz!).

Wtedy jam zamienił się w żywioł. Muzycy, chociaż zmęczeni po pełnowymiarowych setach, lecz wyraźnie rozgrzani atmosferą festiwalu, grali z nieskrępowaną radością i wzajemnym impulsem, który udzielał się publiczności. Americana wypełniła się pulsującą, spontaniczną energią, a kolejne solówki przechodziły z rąk do rąk z lekkością i humorem.

Jam session w Belgradzie od lat ma status legendy, a tegoroczna edycja tylko ten status potwierdziła. Do dziś wspomina się choćby niezapomniany jam w klubie Čekaonica, gdzie Leszek Możdżer improwizował obok Shai Maestro i Vijaya Iyera, czy bardziej współczesny w klubie BAM podczas którego na scenie pojawił się Adam Pierończyk. Tegoroczne finałowe granie w Americanie bez wątpienia dołącza do tego panteonu jako noc, podczas której festiwalowe emocje znalazły swoje najbardziej żywiołowe, nieformalne i szczere ujście.

Aruan Ortiz - Fot. Rita Pulavska
Aruán Ortiz – Fot. Rita Pulavska

Na tle coraz bardziej sformatowanej festiwalowej Europy belgradzki tydzień jazzu działa jak lekkie przesunięcie tektoniczne. Tu wciąż czuć, że program układają ludzie, a nie algorytmy. Zamiast „bezpiecznych” headlinerów mamy ciąg myśli, spór estetyk, dialog pokoleń. Kolejne wieczory nie układały się w paradę gwiazd, raczej w opowieść o tym, jak różnie można dziś rozumieć słowo „jazz” – jako tradycję, eksperyment, osobisty pamiętnik albo rodzaj duchowej praktyki. Nie każdy rozdział tej opowieści musiał się podobać wszystkim, ale każdy miał własny, klarowny punkt widzenia.

Z perspektywy regionu Belgrade Jazz Festival pełni rolę znacznie szerszą niż tylko „jesienne święto jazzu”. To miejsce, w którym lokalna scena spotyka się z międzynarodowym obiegiem na warunkach innych niż te dyktowane przez wielkie zachodnie rynki. Dla serbskich muzyków to czas intensywnej wymiany i symbolicznego „sprawdzenia się” przed publicznością, która słucha uważnie i pamięta więcej, niż się wydaje. Dla artystów z zewnątrz to rzadki moment konfrontacji z miastem, które nie kupuje łatwych gestów. Ten festiwal nie ma skali wielkich brandów, ale ma coś, czego nie da się wyprodukować – konsekwencję i tożsamość.

W tle pozostaje pytanie o przyszłość. Festiwal funkcjonuje w rzeczywistości, w której kultura coraz częściej traktowana jest jak koszt, a nie inwestycja w kapitał społeczny. Jeśli kolejne edycje mają pozostać czymś więcej niż archiwalną wzmianką, potrzebna będzie nie tylko pasja organizatorów, lecz także elementarna odpowiedzialność instytucji, które dziś tak chętnie fotografują się na tle festiwalowych banerów. Belgrad pokazał w tym roku, że potrafi „zrobić swoje” w warunkach dalekich od idealnych, ale trudno oczekiwać, by improwizacja budżetowa stała się stałym elementem partytury.

Na razie obraz festiwalu wymyka się prostym hasłom promocyjnym. Były wieczory o wyraźnie większym ciężarze gatunkowym i takie, które przyciągały mniej osób, niż na to zasługiwały programowo, ale to nie frekwencja okazała się tu kategorią najistotniejszą. Bardziej zapadało w pamięć to, jak się słuchało – uważnie, w ciszy, z długim oddechem między utworami, z brawami, które nie były grzecznościowym odruchem, lecz odpowiedzią na ryzyko podejmowane na scenie. 41. Belgrade Jazz Festival pokazał, że jazz w tym mieście wciąż funkcjonuje jako żywy język, a nie dekoracja. A dopóki ten język pozostaje zrozumiały dla choćby części publiczności, przyszłość, mimo wszystkich napięć i ograniczeń, wygląda raczej na pole dalszej, upartej pracy niż na zamkniętą historię.

Przegląd prywatności

Ta strona korzysta z ciasteczek, aby zapewnić Ci najlepszą możliwą obsługę. Informacje o ciasteczkach są przechowywane w przeglądarce i wykonują funkcje takie jak rozpoznawanie Cię po powrocie na naszą stronę internetową i pomaganie naszemu zespołowi w zrozumieniu, które sekcje witryny są dla Ciebie najbardziej interesujące i przydatne.