Airbourne – Black Dog Barking

●●●●●●●○○○

1. Ready To Rock 2. Animalize 3. No One Fits Me [Better Than You] 4. Back In The Game 5. Firepower 6. Live It Up 7. Woman Like That 8. Hungry 9. Cradle To The Grave 10. Black Dog Barking 11. Jack Attack 12. You Got The Skills [To Pay The Bills] 13. Party In The Penthouse 

SKŁAD: Joel O’Keeffe – wokal, gitara prowadząca; David Roads – gitara rytmiczna; Justin Street – gitara basowa; Ryan O’Keeffe – perkusja PRODUKCJA: Brian Howes – EMI WYDANIE: 2013 – Roadrunner Records Podobieństw między Airbourne i AC/DC jest wiele – zaczynając od brzydoty członków zespołu, ich pochodzenia, idąc przez warstwę liryczną utworów, a na muzyce jako całości kończąc. I o ile na polu urody basista Airbourne ciągle stara się rywalizować z Malcolmem Youngiem, to w sferze brzmieniowej na dwóch poprzednich albumach mieliśmy do czynienia z całkowitym poddaniem się młodszej formacji starszym. Czy tym razem czarny pies szczeka wystarczająco głośno?

Panowie ewidentnie chcieli dodać do swojego krążka kilka ciekawych smaczków,  ale (…) jest tego niewiele, a zmiany są zbyt subtelne by brać je na poważnie

Pierwszy studyjny album Airbourne pojawił się w 2007 roku i z miejsca przyklejona została im łatka „tych grających jak AC/DC”. Trochę szkoda, że bracia O’Keeffe mając na zapleczu świetny wokal Joela zrezygnowali z tworzenia czegoś świeżego na rzecz grania dźwięków, które słyszał wcześniej każdy. Trzeba jednak przyznać – Airbourne zagrało te dźwięki najlepiej jak się da, a że słuchacze na całym świecie spragnieni byli hard rocka z krwi i kości (w momencie wydania „Runnin’ Wild” mijał siódmy rok oczekiwania na nową płytę AC/DC) album szybko zawojował rynek. Płyta zbierała świetne recenzje, Airbourne zaczęło pojawiać się w mediach (za pośrednictwem Guitar Hero, Rock Band, Need For Speed czy Medal of Honor) i na największych rockowych koncertach (trafiając jako support na sceny The Rolling Stones, Motörhead czy Iron Maiden). Trzy lata później światło dzienne ujrzało kolejne wydawnictwo, które – rzec można – było takie samo jak poprzednik. Nie żeby „Runnin’ Wild” było kopią czegoś co już było. Nie żeby wszyscy się tym jarali. Jednak tym razem ludzie w końcu zaczęli zauważać, że to tak naprawdę nic szczególnie ciekawego. Oczywiście był to cały czas solidny i pełen energii hard rockowy kop w zad, ale muzycznie, jak mawiają, dupy nikomu nie urwał. Minęły kolejne 3 lata i australijski kwartet przypomina o swoim istnieniu albumem „Black Dog Barking”. Jak to wygląda tym razem?

Czego innego można oczekiwać od czterech australijskich spoconych rockmanów, których życiowym zadaniem jest pukanie panienek, picie piwa i wskrzeszanie na świecie filozofii stopy i werbla?

Panowie ewidentnie chcieli dodać do swojego krążka kilka ciekawych smaczków, ale jak się pewnie domyślacie jest tego niewiele, a zmiany są zbyt subtelne by brać je na poważnie. Co nowego znajdziemy więc na „Black Dog Barking”? Krótkie wstawki „stadionowych” śpiewów w otwierającym płytę Ready To Rock – poza nimi ten utwór to Acca Dacca w najczystszej postaci. W drugiej na krążku kompozycji Animalize szalony wokalista wywrócił świat rocka do góry nogami śpiewając niespodziewanie niskim głosem przez około 1/3 długości utworu. Jako następne przychodzi prawdopodobnie najlepsze na całym albumie Back In Game, którego innowacyjny charakter przejawia się przez zastosowanie w głównym riffie tzw. „pinch harmonics” – raczej w twórczości AC/DC niespotykanych. W całym utworze nie można się doszukać wielu dużych podobieństw do repertuaru australijskich dinozaurów i chyba to sprawia, że najbardziej mi się on podoba. Jest też Hungry z naprawdę fajnym, granym na dźwiękach dominantowej skali frygijskiej intrem (tłumacząc na ludzki język, znaczy to mniej więcej tyle, że słuchając go można poczuć się jak El Mariachi niosący swój futerał przez ulice meksykańskiego miasteczka). Niestety utwór spotyka ta sama historia co Ready To Rock i zostajemy sam na sam z trzyminutowym utworem w standardzie „stopa-werbel-stopa-werbel”… i tak do samego końca.

„Black Dog Barking” to ciągle kawał świetnego, granego zniespotykaną werwą rock’n’rolla

Do tego dochodzi jeszcze okładka płyty, która jest pierwszą (!) nieprzedstawiającą nam członków zespołu z trzymającym gitarę wokalistą na czele, ale to chyba nie jest zbyt istotna nowość. Na tym innowacje dotyczące może nie tyle samego „Black Dog Barking”, co całego Airbourne się kończą i ciągle nie bardzo wiem co o tym myśleć. Z jednej strony jestem przekonany, że na dużych zmianach im po prostu nie zależy, bo rola dość ambitnego, ale mimo wszystko cover bandu na pewno przynosi duży zysk i zapewnia sporą publikę. Patrząc jednak na sprawę z innej, tej bardziej istotnej perspektywy – widzę nudę i zmęczenie materiału. Widać, że czegoś szukają i próbują urozmaicić to, co tworzą; dodają oderwane od brzmienia całego krążka wstawki, eksperymentują z pojedynczymi dźwiękami – to wszystko ma pozytywny wpływ na album i jego odbiór, ale jako zwolennik zmian uważam, że jest tego zdecydowanie za mało. Poniekąd pokazała to druga płyta Airbourne, która mimo, a może właśnie z powodu niewielu różnic względem „Runnin’ Wild” przeszła w przeciwieństwie do niej bez echa, zabierając ze sobą niezbyt pochlebne opinie komentatorów. Wszystko, co przeczytaliście przed chwilą może okazać się jednak nieco mylące biorąc pod uwagę to, co tak naprawdę o tym krążku sądzę. „Black Dog Barking” zdecydowanie nie jest albumem mającym przełamywać granice i stereotypy, ale to ciągle kawał świetnego, granego z niespotykaną werwą rock’n’rolla. Każdy kolejny utwór jest z miejsca skazany na brak historii, ale jednocześnie nie ma na tej płycie kawałka, przy którym nie chciałoby się wybijać szyb, łamać gitar o podłogę, skakać, a przynajmniej delikatnie potupać nóżką. Płyta jest naprawdę dobra. Nie bardzo dobra, nie zaskakująca, ale przemyślana i solidnie zrealizowana. Airbourne z pewnością (niestety) nie można porównać do przechodzącego wewnętrzną przemianę romantycznego bohatera, ale czego innego można oczekiwać od czterech australijskich spoconych rockmanów, których życiowym zadaniem jest pukanie panienek, picie piwa i wskrzeszanie na świecie filozofii stopy i werbla?