Twórcy wszelakiej maści wydarzeń artystycznych nie od dziś zastanawiają się jak stworzyć sztukę masową, która byłaby jednocześnie powszechnie zrozumiała, popularna i wartościowa artystycznie. W przypadku festiwali jazzowych, sytuacja jest o tyle ciekawa, że w stylu tym wszystko jest odrębne i własne. To synteza sprzeczności nie mająca precedensu w dziejach muzyki. Wybierając się na taki festiwal możemy spodziewać się różnorodności jakiej prawdopodobnie nie doświadczymy podczas innych wydarzeń kulturalnych. Ten artystyczny kalejdoskop można było zaobserwować na kolejnej edycji ELBJAZZ w Hamburgu, jednego z najbardziej barwnych i roztańczonych festiwali w swojej niszy.
Tegoroczny ELBJAZZ odbył się w dniach 3 – 4 czerwca. Miejscem muzycznej akcji było aż osiem scen z centralnym punktem w stoczni Bohm + Voss, na co dzień zajmującej się produkcją i budową statków i okrętów. Industrialna infrastruktura z monumentalnymi dźwigami rzucającymi cień na kilkutysięczną widownię robiła wrażenie i nadspodziewanie łatwo wtopiła się w artystyczną atmosferę festiwalu. Na trzech tamtejszych scenach – Hauptbühne, Am Helgen, Schiffbauhalle – zaprezentowali się artyści prezentujący rzemiosło nie tylko jazzowe, ale również blues, soul, funk, gospel, r’n’b, afrobeat, hip hop, psychodelic, etc. Koncerty odbywały się symultanicznie, przez co słuchacz stawał często przed nie lada dylematem – co wybrać?
Wśród prezentujących się artystów znalazło się miejsce zarówno dla młodych twórców, jak i doświadczonych, niejednokrotnie piastujących status gwiazdy. Wśród tych pierwszych bardzo pozytywne wrażenie pozostawił po sobie The Mauskovic Dance Band, stylistycznie odnoszący się do psychodelii lat 80., ale wciąż brzmiący wyjątkowo świeżo i naturalnie. Występ Holendrów był na tyle żywiołowy, że nawet mimo poszarpanych rytmów publiczności trudno ustać było w miejscu, dzięki czemu zespół z powodzeniem usprawiedliwił sens swojej nazwy.
Pianista i organista Matthew Whitaker mimo zaledwie 21. lat zdołał wystąpić już na Newport Jazz Festiwal i w Carnegie Hall. Teraz jego umiejętności zweryfikować mogła widownia w Hamburgu i sądząc po reakcji amerykański artysta zdał test z powodzeniem. Zaprezentował on program złożony głównie ze standardów jazzowych, wśród których najbardziej znanym był Spain Chicka Corea. Whitaker okazał się na tyle silną osobowością, że jego kwartet w zasadzie ograniczał się do umiejętnego kontrapunktu, pozostawiając pełną swobody do ekwilibrystycznych wykonów lidera. Na szczęście wirtuozostwo wsparte tu zostało wrodzonym, muzycznym instynktem.
Bobby Rausch i jego „Berlin underground music trio” to kolejny przykład progresywnego podejścia do swej twórczości i jednocześnie nieskrępowanej radości z samej gry. Brzmienie klarnetu basowego i saksofonu barytonowego wsparte elektronicznymi przesterami i kreatywnym rytmem perkusji przywodziło na myśl coś, co najtrafniej określają to sami twórcy – eksperymentalny groove.
Młodzieńczą świeżość i szał artystycznej kreacji usłyszeć można było również na koncertach amerykańskiej wokalistki Judi Jackson i zamieszkałej w Hamburgu saksofonistki Stephenie Lottermoser. Jednak największym wabikiem publiczności były jak zwykle koncerty gwiazd, do których bez wątpienia zaliczymy Melody Gardot. Koncert artystki, opóźniony nieco kłopotami technicznymi, nie zdeprymował ani jej samej, ani też towarzyszącego jej zespołu. Konwencja gry w kwartecie w pełnej krasie oddała wyrafinowaną elegancję głosu wokalistki. Repertuar koncentrujący się na kompozycjach z jej ostatniej płyty „Sunset In The Blue” odnosił się do najlepszych wzorców brazylijskiej bossanovy. Delikatność i zmysłowość w głosie Amerykanki znalazła idealny kontrast w grze sekcji rytmicznej, gdzie rzetelność amerykańskiej szkoły jazzu mieszała się latynoską finezją.
Doskonałej wokalistyki było jednak więcej. Do korzeni muzyki soul, blues i gospel nawiązywał amerykański zespół Ranky Tanky i brytyjski artysta Myles Sanko. Lżejszym gatunkowo okazał się występ teksańskiej Golden Dawn Arkestra, której repertuar często dość wyraźnie zbliżał się do stylistyki Boney M.
Jednym z największych wydarzeń festiwalu był koncert legendarnego angielskiego gitarzysty Johna McLaughlina i jego zespołu 4th Dimension. Artysta konsekwentnie eksploruje stylistykę jazz fusion, której w latach 70. był jednym z twórców. Już sam zespół przywodzi na myśl słynną Mahavishnu Orchestra gitarzysty. On sam natomiast, pomimo swoich 80. lat, technicznie pozostaje nieomylny, na scenie prezentował się pełen wigoru. Niemalejącą radości z gry usłyszeć można było w tak znanych kompozycjach jak El Hombre Que Sabia (The Man Who Knew) dedykowanej nieodżałowanemu Paco De Lucii oraz w rytmicznym śpiewie konnakol, którego jest wiernym propagatorem.
Stocznia Bohm + Voss przez dwa dni festiwalu pękała w szwach, a do zadaszonej Schiffbauhalle czasami trudno było się wcisnąć. Koncerty takie jak ten Donny’ego Mccaslina cieszyły się wyjątkową popularnością. Saksofonista, znany z występu na ostatniej płycie Davida Bowie’ego „Blackstar”, gra z typowo rockową zadziornością. Nowoczesne, elektroniczne brzmienia, napędzają jego muzyką i wynoszą ją na orbitę gdzie rock i jazz miesza się w indywidualny język muzyczny, w którym incydentalnie stosowana jest słynna technika wagnerowski leitmotivów.
Wydarzeniem bez precedensu dla niemieckiej publiczności był występ Moka Efti Orchestra z towarzyszeniem litewskiej wokalistki Severiji. 14-osobowy jazzband, którego nazwa pochodzi od legendarnej przedwojennej berlińskiej kawiarni, po raz pierwszy pojawił się w popularnym niemieckim serialu kryminalnym Babylon Berlin. Muzyka stylistycznie odnosząca się do dekadenckiej atmosfery lat 20. i 30. zrobiła nieodparte wrażenie na publiczności. Aranżacje znanych szlagierów jak i samego tematu głównego serialu Zu Ashe, Zu Staub potrafiły umiejętnie oddać ducha tamtej epoki. W powietrzu czuć było nastrój muzycznego święta.
Po drugiej stronie rzeki Łaby też grała muzyka i to bez najmniejszych wątpliwości – na najwyższym światowym poziomie. Przede wszystkim działo się to za sprawą Elbphilharmonie – jednej z najnowocześniejszych i najbardziej spektakularnych sal koncertowych na świecie. W ukończonej w 2016 roku Elphie, bo tak pieszczotliwie nazywana jest ta budowla, znajdują się trzy sale koncertowe, gdzie największa ma pojemność 2100 miejsc. Na potrzeby akustyki wnętrza zainstalowano tam około 10 000 indywidualnie ukształtowanych płyt gipsowo-kartonowych w celu rozproszenia fal dźwiękowych. Wnętrze skonstruowane jest w taki sposób, aby nikt z widowni nie siedział dalej niż 30 metrów od sceny. Sala główna, mimo swych rozmiarów sprawia wrażenie przytulnej i zachowuje intymność sceny klubu jazzowego.
W Elbphilharmonie odbyło się sześć koncertów. Wystąpili tam m.in.: Zara McFarlane, Youn Sun Nah, Mathias Eick & Norwegian Wind Ensamble oraz Lady Blackbird. Ostatnia z tych artystycznych osobowości, wcześniej występująca pod swym prawdziwym imieniem Marley Munroe, wdarła się przebojem na światowe sceny wydając doskonale przyjęty album „Black Acid Soul”. Nie ulega wątpliwości, że już sam występ w takim miejscu, to dla artysty wielka nobilitacja. Lady Blackbird pojawiła się na scenie w starannie przygotowanej kreacji, którą pozwolą sobie nie skomentować, gdyż wymagałoby to dogłębnej znajomości kobiecej garderoby. Są to zapewne tajniki znane wyłącznie wytrawnym stylistom show biznesu, dla większości śmiertelników mało zrozumiałe. Co innego głos artystki, przejmująco głęboki, stanowiący połączenie barwy Niny Simone i Cassandry Wilson. Repertuar oparty głównie na oryginalnych kompozycjach z jej ostatniej płyty, umiejętnie podkreśla walory jej wręcz majestatycznego tembru. Lady Blackbird odwołuje się do tradycji jazzowej wokalistyki, umiejętnie stopniuje napięcie dynamiczne, nie stroni od wykorzystywania ciszy w muzyce, po której jej głos potrafi przeszywać audytorium niczym błyskawica. Owacje były na stojąco i do tego na tyle okazałe, że usłyszeliśmy jeszcze dwa bisy.
Festiwalowe koncerty miały również miejsce tuż obok filharmonii, gdzie w na otwartej scenie (HfMT Young Talents) prezentowali się artyści młodego pokolenia. Miejscem muzycznej akcji był również kościół św. Katarzyny (Hauptkirche St. Katharinen), którego historia sięga XIII wieku. ELBJAZZ było więc szeroko zakrojoną imprezą masową w pełnym tego słowa znaczeniu, a jeszcze jednym ukłonem w stronę publiczności, był darmowy transport miejski dla wszystkich posiadaczy festiwalowych karnetów.
Hamburg jako drugie co do wielkości miasto Niemiec, z niemal dwumilionową populacją, ma wystarczające zaplecze, aby wykreować najbardziej osobliwe festiwale. Inwestując w tak fantastyczny obiekt, jakim jest Elbphilharmonie i organizując tak imponujące wydarzenie jakim jest ELBJAZZ, miasto daje jasny przekaz, że otwarte jest na kulturę, młodych ludzi i niczym nieskrępowaną artystyczną kreatywność. ELBJAZZ stworzony jest dla publiczności spragnionej autentycznych muzycznych wrażeń ze wspólnym mianownikiem jakim jest jazz. Oby podobnej inwencji twórczej nie zabrakło organizatorom również w tej bliższej jak i dalszej przyszłości.
Zdjęcia (od góry): John McLaughlin, Matthew Whitaker, Bobby Rausch, Melody Gardot, Severija (Moka Efti Orchestra), Donny McCasslin, panorama Hamburga z widokiem na Elbphilharmonie.
Autor zdjęć: Marcin Puławski