Sztuka nie jest ani nowa, ani stara, ani modna, ani modernistyczna, nie daje się krępować ani prawami przeszłości, ani doktrynami teraźniejszości! Ale winna być przede wszystkim „sztuką”. Zorganizowanie festiwalu, którego budżet w porównaniu do lat ubiegłych okrojony jest niemal o połowę też jest „sztuką”. Jednak przyjeżdżając do Belgradu, już czwarty rok z rzędu, zawsze mam pewność, że „sztuka”, która podczas tego festiwalu przybiera postać muzyki jazzowej, będzie na najwyższym poziomie. Nie myliłem się i tym razem.
Mimo kryzysu ekonomicznego, tegoroczny festiwal został rozszerzony do 5 dni, podczas których wystąpili artyści z 14 krajów, w tym z Polski. Dzięki wzorowej współpracy organizatorów festiwalu z Ambasadą RP w Belgradzie, publiczność tego miasta po raz pierwszy miała przyjemność zapoznać się z muzyką Leszka Możdżera. Nie był to jedyny polski akcent, bowiem w trakcie trwania festiwalu odbywały się również Międzynarodowe Targi Książki, których gościem honorowym była Polska. Mimo że w Belgradzie spędziłem cały tydzień, krajanów jednak nie spotkałem. Pozostało mi tylko ubolewać, że nadmorskie kurorty w Egipcie i Turcji wciąż cieszą się większym powodzeniem niż wydarzenia kulturalne na Bałkanach, a moje emocje dzielić z niezawodną serbską publicznością.
Zanim festiwal rozpoczął się na dobre, już 22 października odbyła się tradycyjna impreza powitalna w Grand Casino Belgrade, jednego ze sponsorów festiwalu. Tam też odbył się koncert serbskiej wokalistki Almy Mićić z towarzyszeniem Douga Wamble na gitarze. Chciałbym zaznaczyć, że występ w kasynie dla ambitnego artysty jest sporym wyzwaniem, gdyż publiczność zwyczajnie zajęta jest czymś innym. Almie jednak udało się skutecznie zwrócić uwagę zgromadzonych gości na swoim koncercie. Zadecydował o tym zarówno starannie dobrany repertuar oparty w dużej mierze na jazzowych standardach, doskonała prezencja sceniczna i przede wszystkim jej piękny, aksamitny głos, wsparty świetnym gitarowym akompaniamentem. Mimo wczesnych godzin porannych część towarzystwa udała się jeszcze do klubu Vox, gdzie jak co noc królował blues. Nie wiem, jak to się dzieje, ale za każdym razem, jak tam jestem, trafiam na rewelacyjny koncert. Tak też było wspomnianej nocy. Festiwal jeszcze się nie zaczął, a ja już nabrałem rumieńców.
Big Band RTS (fot. Rita Pulavska) |
Inauguracja festiwalu, jak co roku, odbyła się w Savie Center, a jako pierwszy na scenie pojawił się Big Band RTS (Serbskiego Radia i Telewizji) z gościnnym udziałem belgijskiego trębacza Berta Jorisa. Warto podkreślić, że zespół ten obchodzi w tym roku 65 rocznicę istnienia. Program koncertu wypełniły utwory skomponowane i zaaranżowane przez Berta Jorisa, wśród których na szczególne wyróżnienie zasługuje kompozycja Warp 9, wymownie świadcząca o zamożności pomysłów i bogactwie zasobów wiedzy kompozytora. Wśród solistów największe wrażenie zrobił na mnie saksofonista altowy Maksim Kočetov, którego miałem przyjemność dokładnie posłuchać już dzień wcześniej podczas jego występu z własnym zespołem w Jazz Club Čekaonica.
Niemal 3 tysiące zniecierpliwionych widzów czekało jednak na największą gwiazdę wieczoru, jak i całego festiwalu, Cassandrę Wilson. Towarzyszył jej zespół Harriet Tubman (Brandon Ross – gitara elektryczna, banjo, śpiew, Melvin Gibbs – bas, J.T. Lewis – perkusja), tworząc wspólnie projekt Black Sun. Podobnie jak tydzień wcześniej w Skopje zespół wykonał ten sam program, ale mimo to, różnic podczas obydwu tych koncertów było bardzo wiele. Przede wszystkim koncertowi towarzyszyły efekty audiowizualne, na które składały się krótkie filmy i zdjęcia dotyczące segregacji rasowej w USA na początku XX wieku. Niektóre sceny były naprawdę drastyczne, ukazujące m.in. lincz na Afroamerykanach. Na pomysł ten wpadł Milan Glišić, scenograf festiwalu. Spotkało się to z pełną aprobatą ze strony Black Sun, dzięki czemu koncert był bardziej wymowny i zrozumiały dla widza, a rozpoczęcie recitalu od Strange Fruit, jednego z najsłynniejszych protest songów przeciwko rasizmowi, było więc początkiem idealnym. Niestety część publiczności była innego zdania i już po kilku utworach zaczęła opuszczać salę. Ci, którzy przyszli posłuchać największych przebojów Cassandry nie byli przygotowani na tak trudną tematykę i nie kryli swego rozczarowania. Mimo że artystka nie rozszerzyła sławy swojego imienia w stolicy Serbii, ukazała wszystkie swe zalety i całą przemożność swego talentu. Koncert ten wywołał kontrowersje, a jego echo będzie słychać w Belgradzie jeszcze przez wiele lat, a przecież o to zabiega każdy, autentyczny artysta.
Ana Sofrenović (fot. Rita Pulavska) |
Pozostałe koncerty festiwalu odbyły się, podobnie jak w roku ubiegłym, w centrum kultury Dom Omliadine, gdzie znajdują się dwie sale koncertowe, tj. Velika Sala oraz Amerikana. Belgrade Jazz Festival ma to do siebie, że nigdy nie zapomina o swoich lokalnych artystach, dzięki czemu takie zespoły, jak Eyot oraz Fish in Oil mogą zaprezentować się szerokiej widowni poszerzonej o zagranicznych dziennikarzy i fotografów. Koncerty tych dwóch bandów spotkały się z gorącą i niezwykle ożywioną reakcją widzów, co świadczyć może o ich dużej popularności w kraju. Mimo że zdania zagranicznych krytyków były podzielone, to zarówno Eyot, jak i Fish In Oil są w pełni gotowe na podbój szerokiej europejskiej widowni, czego im serdecznie życzę.
Pozostając przy serbskich wykonawcach, szczególnie wiele ciepłych słów chciałbym poświęcić Anie Sofrenović, która zaprezentowała niezwykle ambitny program „Voices”. Artystce towarzyszyło na zmianę aż 8 muzyków, którzy akompaniowali jej do skrajnie różnych utworów. Pozostając pod wpływem Meredith Monk, Ana w pierwszej części koncertu starała się nieustannie rozszerzać granicę głosu ludzkiego, przez co jej nieskoordynowany czasem śpiew brzmiał niczym głos przyrody, jak chaos natury, poczucie jakiejś rozmowy z wszechświatem. Wszystko wyrażone przy pomocy potężnego języka muzycznego, który wzmocniony został przez towarzyszące koncertowi wizualizacje. W drugiej części występu muzyka nabrała jaśniejszego odcienia, podobnie jak i sposób, w jaki śpiewała Sofrenović. Usłyszeliśmy kilka znanych jazzowych standardów z lat 50-tych, jak: You Don’t Know What Love Is, Don’t Explain oraz Give me a Kiss to Build a Dream On, które zarówno posuwały muzyczną akcje naprzód, jak i skutecznie rozładowywały emocje. Ostatnia część koncertu charakterem zbliżona była do pierwszej, gdzie muzyka znów stała się enigmatyczna, niepokojąca, hipnotyczna, marzycielska itp. Całość zakończyła się bałkańską kołysanką, która wieńczyła dzieło tej, nie waham się tych słów użyć, światowego formatu artystki. Koncert zaaranżowany był niemal jak soundtrack do filmu, trzymający publiczność w napięciu od pierwszych minut. Gdyby David Lynch był na sali, Ana prawdopodobnie zostałaby jego nową muzą, wyrywając go z trwającej od wielu lat twórczej niemocy.
Lee Konitz (fot. Tim Dickeson) |
Tak jak Ana Sofrenović jest gwiazdą wschodzącą, tak Lee Konitz (saksofon) jest artystą, który już dawno przeszedł do legendy jazzu. Na festiwalu wystąpił w duecie z amerykańskim pianistą Danem Tepferem (fortepian). Zaprezentowana przez nich muzyka wymagała od widowni nie tylko skupienia, ale i gotowości do konwersacji z Konitzem, który miał z nią zresztą doskonały kontakt. Na repertuar składały się zarówno znane jazzowe standardy, jak: Sophisticated Lady, Alone Together, Skylark, Out of Nowhere oraz standardy muzyki klasycznej, jak fragment Wariacji Goldbergowskich Jana Sebastiana Bacha w solowym wykonaniu Dana Tepfera. Warto wspomnieć, że Lee Konitz był również „twarzą” festiwalu, albowiem jego zdjęcie pojawiło się na posterach reklamujących tę imprezę. Zdjęcie to jednak zrobiono 63 lata temu! Ten 86-letni dziś artysta wciąż błyszczy formą, nawet jeśli gra na nie swoim instrumencie. Konitz nie wziął swego saksofonu tłumacząc to jego ciężarem. Wartość rynkowa instrumentu, który pożyczył od jednego ze studentów Szkoły Muzycznej im. Stankovića nie przekracza 600 euro, a mimo to saksofon ten zabrzmiał, jakby był zrobiony z czystego złota i platyny.
Zaraz po zakończeniu koncertu amerykańskiego duetu na deskach sceny w Amerikanie pojawił się włoski duet Soupstar w składzie: Gianluca Petrella (puzon) oraz Giovanni Guidi (fortepian). Włoski puzonista już od pewnego czasu uznawany jest przez wielu krytyków za obecnie najlepszego jazzowego puzonistę na świecie i po jego koncercie trudno z tą diagnozą się nie zgodzić. Był to bezpretensjonalny pokaz młodzieńczej werwy i oryginalnych pomysłów, często ujętych w przejrzystą formę bluesa, która w ciągu jednej chwili przeistoczyć się mogła w pełną krewkiego temperamentu wolną improwizację. Petrella na swoim instrumencie imponuje nie tylko niepospolitą techniką, ale również tam, gdzie trzeba iście klasycznym spokojem oraz tupetem właściwym wytrawnym wirtuozom! Po koncercie poproszony przeze mnie Petrella wyjaśnił mi, na czym polega tajemnica oddechu cyrkulacyjnego, którym imponował mi przez cały występ. Dał mi też kilka wskazówek, jak tej techniki się nauczyć. Ćwiczę do dziś i chyba jedynym efektem jest boląca przepona. Cóż, drugim Petrellą w najbliższym czasie najprawdopodobniej nie zostanę…
Gianluca Petrella (fot. Tim Dickeson) |
Pamiętając poprzednie koncerty holenderskiego saksofonisty Yuri Honinga, podobnie jak w przypadku włoskiego duetu, tu również spodziewałem się żywiołowego występu. Jednak tym razem jego akustyczny kwartet (Wolfert Brederode – pianino, Valdimar Kolbeinn Sigurjónsson – kontrabas, Joost Lijbaart – perkusja) zaprezentował muzykę wyjątkowo spokojną, nastrojową, pełną niemalże poetycznego polotu. Dosyć podobną postawę zaprezentowało trio pianistki Julii Hülsmann z gościnnym udziałem brytyjskiego trębacza Toma Arthura. Gra samej liderki była starannie przemyślana i wyjątkowo oszczędna. Hülsmann za to doskonale organizowała grę członków swojego zespołu, przez co zarówno sekcja rytmiczna (Marc Muellbauer – kontrabas, Heinrich Köbberling – perkusja), jak i obdarzony przepięknym, soczystym tonem Tom Arthur, stanowili monolit.
Organizatorzy festiwalu postarali się jednak, aby spokojne akty wymieszane zostały z występami, które znacznie bardziej podwyższały ciśnienie widzów. Taki właśnie był koncert szwajcarskiego kwartetu Nik Bärtsch’s Ronin (Nik Bärtsch – fortepian, Fender Rhodes, Sha – klarnet basowy, saksofon, Thomy Jordi – bas, Kaspar Rast – perkusja). Powiedzenie, że „coś chodzi jak w szwajcarskim zegarku” jeszcze nigdy nie było bardziej aktualne jak podczas koncertu tego kwartetu. Ubrani na czarno muzycy zaprezentowali materiał, gdzie rytmika, metryka i agogika posiadają wręcz metronomiczną sztywność, podobnie jak dynamika nie obfituje w subtelności cieniowania, ograniczając się do głośno albo cicho. Wszystko to przytaczam nie jako zarzut, lecz dla scharakteryzowania indywidualności muzycznej kwartetu Nika Bärtscha. Wrażenie wzmocnione zostało efektami świetlnymi, które ściśle „współgrały” z muzyką. Mimo wczesnych godzin porannych, rozbudzona widownia nie szczędziła Szwajcarom aplauzu.
Leszek Możdżer (fot. Tim Dickeson) |
W końcu nadszedł dzień, w którym na scenie Velikej Sali miał pojawić się Leszek Możdżer grający solo. W przeddzień koncertu znany bardzo nielicznym, ale cóż z tego, że publiczność w Serbii nie reaguje na Możdżera tak jak w Polsce. Czyż tak utalentowany artysta jak on nie jest przeznaczony do tego, aby kształcił smak publiczności? Początek nie był łatwy, bowiem widownia w Belgradzie do łatwych nie należy, o czym kilka dni wcześniej przekonała się sama Cassandra Wilson. Leszek zaczął od własnej kompozycji Fiojo, po czym wykonał Cherry oraz Sleep Safe and Warm Krzysztofa Komedy. Dwa ostatnie utwory znane na pamięć w Polsce, w Belgradzie zabrzmiały zupełnie obco. To jednak wystarczyło, aby widownia przekonała się, że twórca, którego mają przed sobą nie jest zwykłym artystą, a gromkie oklaski nie były tylko czystą kurtuazją. Kolejny utwór, preludium As-dur nr 26 Op. posth. Fryderyka Chopina (w lewej ręce) wymieszane ze znanym jazzowym standardem My Secret Love (w prawej) wywołał już burzę oklasków. Potem usłyszeliśmy jeszcze, m. in. wzruszającą balladę Incognitor, opracowanie melodii z filmu Prawo i Pięść, jeszcze jedno preludium Chopina, a także preludium Jana Sebastiana Bacha. Interpretacja tych wielkich arcydzieł muzyki polskiej i nie tylko była wprost nieprawdopodobna. Możdżer jest mistrzem preparacji fortepianu, co ma nie tylko niebagatelny wpływ na kolorystykę brzmienia wykonywanych przez niego utworów, ale jest też jednym z jego znaków firmowych. Trudności techniczne dla niego nie istniały. Po prostu igrał z nimi, a zawiłe zwroty akordowe, biegnikowe lub oktawowe pokonywał jakby od niechcenia, z budzącą podziw łatwością, co w muzyce jazzowej wciąż jednak należy do rzadkości. Nic więc dziwnego, że publiczność urządziła Leszkowi niezmiernie serdeczną owację, w której piszący te słowa nie był ostatni i to z całego serca!
Lars Danielsson (fot.Tim Dickeson) |
Jako kolejny na scenie pojawił się kwartet szwedzkiego kontrabasisty Larsa Danielssona (Yaron Herman – fortepian, John Parricelli – gitara, Robert Mehmet Ikiz – perkusja), który przedstawił program ze swojej ostatniej płyty Liberetto. Mimo że każdy z prezentowanych utworów posiadał swoją własną wewnętrzną charakterystykę, to istniała pomiędzy nimi pewna tematyczna łączność spajająca wszystko w jedną organiczną całość. Nastrój tej muzyki, świeżość tematów oraz doskonała praca harmoniczna, kontrapunktyczna i instrumentacyjna dostarczyły publiczności wielu podniosłych wrażeń estetycznych, zwłaszcza w takich utworach, jak Liberetto, Orange Market czy też w zagranym na koniec Suffering. Jednak organizatorzy tego festiwalu, zestawiając koncerty Leszka Możdżera i Larsa Danielssona jednego dnia na tej samej scenie postarali się, aby wrażeń tego dnia było jeszcze więcej. I tak na bis belgradzkie audytorium usłyszało, jakby „przy okazji”, duet Możdżer-Danielsson. Był to jeden z tych momentów podczas tego festiwalu, który literalnie można nazwać magicznym i niepodobna się było oprzeć jego urokowi.
Jakość muzyki, którą usłyszałem w tak krótkim czasie sprawiła mi sporo problemów podczas kolejnego koncertu tego wieczoru, czyli występu tria izraelskiego pianisty Shai Maestro (Jorge Roeder – kontrabas, Ziv Ravitz – perkusja). Shai to artysta, który ma zdolność do odczuwania nastrojów kompozycji. Słyszymy tu więc echo muzyki Avishai Cohena, z którym pianista przez wiele lat współpracował, co objawia się najczęściej poprzez stosowanie polirytmii i tradycyjnej bliskowschodniej kantyleny. Jego gra była pełna wspaniałych szczegółów technicznych, żywiołowego temperamentu i śmiałości w pomysłach harmonicznych. Brakowało tam jednak tematów charakterystycznych i kontrastów, stąd koncert ten był nieco jednostajny w nastroju i pomysłach melodyjnych. Moja subiektywna ocena nie pokrywa się jednak z rekcją publiczności, która występ izraelskiego tria przyjęła bardzo entuzjastycznie.
Leszek Możdżer – Jazz Club Čekaonica (fot. Mariagrazia Giove) |
Noc w Belgradzie była jeszcze wczesna, również dla większości występujących tego dnia artystów. Muzyczna akcja przeniosła się więc do klubu Čekaonica, gdzie do jammujących tam muzyków dołączył wkrótce Shai Maestro, jego drummer Ziv Ravitz i oczywiście Leszek Możdżer, który mimo że przyjechał do Belgradu tylko na jedną noc nie zamierzał jej bynajmniej całej spędzić w hotelowym pokoju. Zaczęło się niewinnie od Body and Soul, ale kiedy później usłyszeliśmy A Night in Tunisia oraz Well, you needn’t początkowe pomruki zdumionych słuchaczy rosły w siłę, aby wreszcie wybuchnąć w entuzjastycznych okrzykach! Niektórzy słuchacze zamienili się w tancerzy, a cały klub zawibrował pod naciskiem palców Leszka. Tak jak podczas wieczornego koncertu polski pianista pokazał, jak istotne w jego grze jest klasyczne wykształcenie, tak tutaj udowodnił, że jest jazzmanem z krwi i kości, z niczym nieskrępowaną inwencją twórczą i zdolnościami błyskotliwego lidera. Była to noc, która mogłaby się nigdy nie kończyć i która będzie jeszcze długo w pamięci tych, którzy tam byli i zgodnym chórem okrzyknęli: the best jam session ever!
Chcąc czy nie chcąc w końcu nadszedł ostatni dzień festiwalu, którego główną gwiazdą było trio pianisty Vijay Iyera (Stephan Crump – kontrabas, Marcus Gilmore – perkusja). Vijay to w tej chwili czołowa postać jazzowej pianistyki, laureat wielu nagród, m.in. tegorocznego MacArthur Fellowship, zwanego również „grantem dla geniuszy”. Słuchając jego muzyki czasami nie można oprzeć się wrażeniu, że już samo jej słuchanie jest sztuką samo w sobie. Tak też było podczas jego koncertu, kiedy to słyszeliśmy muzykę piękną, ale wymagającą maksymalnego skupienia, przez co w odbiorze trudną. Vijay rzeźbił każdy szczegół swoich kompozycji z dokładnością cyzelera-artysty, zwłaszcza w utworach, w których elementem formotwórczym był rytm i które podczas tego koncertu przeważały. Dla przykładu podam chociażby utwór Hood dedykowany dla producenta muzycznego tria, Roberta Hooda. Repertuar tria pochodził głównie z ich ostatniej płyty Accelerando. Zabrakło z niej jednak opracowania przeboju Michaela Jacksona Human Nature, granego z reguły na bis, zamiast czego trio zagrało kompozycję poświęconą zmarłemu kilka dni wcześniej Lou Reedowi. Koncert amerykańskiego tria w Belgradzie był również zakończeniem ich trasy koncertowej „Music Is Made of Air”.
Vijay Iyer (fot. Rita Pulavska) |
Zakończeniem belgradzkiego festiwalu był natomiast koncert tria Bushman’s Revenge (Even Helte Hermansen – gitara, Rune Nergaard – bass, Gard Nilssen – perkusja) i było to zakończenie z wykrzyknikiem! Gdybym miał tu zająć się kreowaniem nowych gatunków w jazzie, ten prezentowany przez trójkę Norwegów nazwałbym heavy metal jazz. Było bardzo głośno, szybko, żywiołowo i gwałtownie. Jednym słowem czad! Mimo to widzowie słuchali uważnie i z uznaniem potakiwali (machali?) głowami. Ja również, ale że koncert odbywał się w klubie Čekaonica, to robiłem to na balkonie, słuchając koncertu z zewnątrz, bo uwierzcie mi, było naprawdę głośno!
Jak co roku tak i podczas tegorocznej edycji festiwalu odbywały się liczne warsztaty muzyczne, m. in. prowadzone przez Gianlucę Petrellę oraz duński zespół Klökkeblömst (Anders Banke – saksofon, Peter Danstrup – kontrabas, Anders Provis – perkusja), który przy tej okazji zagrał również świetny koncert. Szkoda tylko, że odbył się on o 13.00, bo w późniejszych godzinach zgromadziłby na pewno o wiele szerszą publiczność. W budynku Dom Omladine oglądać też można było wystawę zdjęć młodego serbskiego fotografa Ivana Grlića zatytułowaną „Serbian Jazz, Bre!”, poświęconą naturalnie serbskim muzykom jazzowym.
Żaden ze stylów w jazzie nie może się nigdy wyczerpać. Może mieć jedynie okresy przypływów i odpływów, jak to już nieraz bywało w historii jazzu, jak i innych sztuk pięknych. A jaki jest obecny okres? Niech odpowiedzią na to pytanie będzie frekwencja na tym festiwalu, podczas którego bilety zostały niemal kompletnie wyprzedane. Serbska publiczność – młoda, ambitna, gorąco reagująca na wrażenia i gorączkowo poszukująca nowych muzycznych treści jest doskonałą inwestycją w przyszłość. Jednak nie tylko widowni należą się gratulacje. Nie zapominajmy, że podziękowania należą się również organizatorom tego festiwalu: Voji Panticiowi – dyrektorowi artystycznemu, Draganowi Ambroziciowi – managerowi programu, Marko Stojanowiciowi – nowemu dyrektorowi festiwalu oraz wszystkim tym, z którymi współpracowali.
Siedząc pewnej festiwalowej nocy na ławce przed Dom Omladine i wpatrując się w usiane gwiazdami niebo pomyślałem sobie, że Belgrad to jedyne takie miejsce na ziemi, w którym gwiazdy otaczają mnie wszędzie i to nie tylko te na niebie, ale przede wszystkim te na ziemi, do których zaliczam moich jazzowych przyjaciół oraz wszystkich występujących na festiwalu artystów. Wam wszystkim za ten festiwal serdecznie dziękuję.