Ósmego listopada odbył się wspólny koncert zespołów Venflon, Brown oraz The Crows. Był on przedostatnim z cyklu dziewięciu występów, którymi panowie uszczęśliwiali od początku października mieszkańców trzech polskich województw. Tym razem całość została wzbogacona o czwartą kapelę – niezapowiadaną wcześniej formację Ugly 10. Wybrałem się tam, żeby sprawdzić, czy tego typu artystyczna instalacja wzbudzi we mnie skrajne emocje takie, jak zachwyt, nienawiść, śmiech czy radość.
Tym razem miejscem, które muzycy postanowili pokolorować swoimi pomysłami był ulokowany na warszawskiej Woli, w pobliżu Ronda Tybetu, sprawiający wrażenie zaanektowanego przez królestwo stacji benzynowych, klub Voodoo. Rozległy błotnisty plac przed budynkami z czerwonej cegły robił tego mglistego wieczoru szczególnie mroczne wrażenie.
Bez dobrze przygotowanego płótna sam Van Gogh nie poruszyłby mas, a najzdolniejszy nawet fałszerz zostałby bez problemu wykryty przez najnieudolniejszego nawet znawcę sztuki. Ta listopadowa sobota i urocze położenie lokalu zagruntowały najlepsze deski pod obraz, który muzykom pozostało tylko namalować.
Na stronie internetowej klubu Voodoo możemy przeczytać, że: dysponują profesjonalnym nagłośnieniem (…) i kompetentną ochroną. Faktycznie, panowie już na pierwszy rzut oka budzą respekt. Na własnej skórze przekonałem się, że w pewnym zakresie kompetencja ochrony jest niepodważalna – do klubu na pewno nie wpuszczą nikogo nieproszonego. Wypadałoby jednak wspiąć się na wyżyny i zaskoczyć potencjalnych odwiedzających szczyptą bezwzględnej elegancji i zaufania.
Część I: Ugly 10
Jako pierwsza na scenie pojawiła się formacja Ugly 10. Zaczęli z delikatnym poślizgiem, tuż po godzinie 19. Ze sceny błyskawicznie ryknęły gitary. Przez kolejne kilkadziesiąt minut muzycy karmili uszy publiczności standardowymi rockowymi riffami. Niestandardowa była jednorazowa wycieczka wokalisty, który pozbywszy się ze swojego nosa okularów, wyruszył wokalnie w rejony odkrywane wcześniej przez frontmana zespołu Muse, Matta Bellamy’ego i zaserwował publiczności powodujący gęsią skórkę uroczy falset. Pan Filip Lato śpiewał tego wieczoru czysto. Niestety zrozumienie tekstów graniczyło z cudem, a poetyckie wysiłki tekściarza zespołu były niweczone przez złe nagłośnienie. Reszta zespołu prezentowała dobry warsztat, niewsparty jednak ciekawymi kompozycjami.
Nie minęła nawet połowa koncertu, kiedy doszedłem do wniosku, że coś jest nie tak – przede mną jeszcze co najmniej 4 godziny ciągłego, rockowego grania, a tłumiki w konsolecie realizatora jakby nietknięte… Długo wędrowałem po sali, szukając optymalnego miejsca – bezskutecznie. Po kilku kolejnych minutach w moich uszach wylądowały stopery. Przy piątym granym przez Ugly 10 utworze po raz pierwszy zrozumiałem, że organizator nie bierze pod uwagę udziału w całym wydarzeniu, a w razie, gdyby ktoś miał ochotę na takie spędzenie wieczoru – gwarantuje mu bezpowrotne uszkodzenie słuchu. W tej sytuacji nie dało się delektować brzmieniem zespołu.
Koncert Ugly 10 wzbudził we mnie skrajne emocje – strach i przerażenie. Bo kiedy okazało się, że moje uszy są w stanie rywalizować z przesterującymi kostkami Bossa, po prostu się wystraszyłem.
(fot. Kamil Łobodiuk) |
Część II: The Crows
Pojawienie się na scenie drugiego zespołu poprzedzały ciągnące się w nieskończoność próby dźwięku, co pozwalało wierzyć, że tym razem realizator poszedł po rozum do głowy.
Bardzo szybko przeszli do rzeczy i już jako drugą zagrali jedną ze swoich najciekawszych kompozycji. Początek wyciągnęli żywcem z Run Like Hell Pink Floydów, by po chwili zaznaczyć własny charakter niespotykanymi u Floydów dysonansami. Utwór wszedł na moment w popowy klimat banalnych akordów. Na szczęście na tym się nie skończyło – wokalista fantastycznie zawył, czym stworzył przestrzeń na środku której, niczym spod ziemi, wyrosły fasady mięsistych riffów. Niespodziewanie zabrzmiały dźwięki napisanej przez Jimmiego Page’a solówki, a cały numer błyskawicznie przetransformował w Whole Lotta Love Zeppelinów. W końcówce znów nawiązali do klasyki rocka. I urwali. A to wszystko dopiero jeden kawałek.
Później przyszedł czas na Ciszę, pozorna ballada, która skończyła się gitarowymi szaleństwami najjaśniejszego punktu zespołu – „łowcy bobrów”, Maćka. Cały koncert obfitował w przerwy techniczne spowodowane problemami z werblem. Znowu było przesadnie głośno, tym razem bębenki w uszach krzywdziły bębny na scenie. Za sprawą kolejnego utworu ze sceny rozległ się rytm tanga przeplatany rockowymi załamaniami. W tym przypadku głośny werbel wykonał dobrą pracę, podkreślając charakter kompozycji. Znów nie było możliwe dokładne rozpoznanie słów wyrzucanych przez wokalistę, ale czuło się w powietrzu, że tekściarz stanął na wysokości zadania.
Czas mijał, a ja odnajdywałem w muzyce The Crows kolejne zapożyczenia. Utwór, którego tytułu nie pamiętał nawet frontman brzmiał jak żywcem wyjęty z dyskografii System Of A Down. Pan Maciej znów popisał się śpiewną solówką, a szybko narastające tempo pod koniec utworu pozwalało oczekiwać, że scena za chwilę eksploduje. Zespół był w tym momencie tak naelektryzowany, że zbliżając się do końca tej metalowej kompozycji, huknął niczym przeskakująca iskra i w punkt urwał numer. Zebrali wtedy zaskakująco małe brawa, niezasłużenie.
(fot. Kamil Łobodiuk) |
W tym momencie zorientowałem się, że hałas przestał mi przeszkadzać tak bardzo jak podczas pierwszego występu – muzyka była po prostu na tyle ciekawa, że można było się na niej skupić. Minuty mijały, a wokalisty ciągle nie dało się zrozumieć. Dało się za to zrozumieć filozofię realizatora – liczy się moc i to, o czym kulturalnemu człowiekowi nie wypada publicznie wspominać. A jak wokalista chce coś przekazać, a jestem pewny, że w tym przypadku tak było, to ma problem.
Z czasem trwania koncertu w gąszczu dźwięków doszukałem się Even Flow Pearl Jam, The Metal Tenacious D i A Thing That Should Not Be Metalliki. Po tych wszystkich podprogowych przekazach na koniec przyszedł czas na jawny cover. Kiedy frontman zespołu założył na głowę typowy warszawski beret, zacząłem rozglądać się w poszukiwaniu akordeonu. Okazało się jednak, że to nie warszawska, a australijska czapeczka zwiastująca wykonanie Thunderstruck z repertuaru AC/DC. Pod sceną po raz pierwszy pojawiło się kilku pląsających śmiałków. Utwór zabrzmiał tak jak powinien, co zostało docenione przez publiczność gromkimi brawami. The Crows wypadli dużo lepiej niż ekipa przed nimi i bardzo chętnie posłuchałbym ich jeszcze raz.
(fot. Kamil Łobodiuk) |
Część III: Brown
Na scenie było dużo dymu, a pod sceną dużo ludzi. W takiej atmosferze zaprezentował się zespół Brown – zaczął się koncert, podczas którego wokalista udowodnił, że tygrysa ma nie tylko na koszulce, ale i sam jest scenicznym drapieżnikiem.
Brown pokazali, że jest w nich moc. Wszyscy muzycy zespołu wczuli się w klimat koncertu i gibali się jak rezusy. Złapali dobry kontakt z publicznością, którą kilkukrotnie zapraszali pod scenę. Wokalistę zespołu należy docenić za smaczny i dobrze dawkowany scream. Poza tym całkiem dobrze śpiewa.
(fot. Kamil Łobodiuk) |
Ludzie zaczęli się bawić – pod sceną wariaci o zabawnych fryzurach rozkręcili pierwsze tego wieczoru pogo. Jako że nie byliśmy na studniówce, tylko na rockowym koncercie, utwory rzeszowskiej formacji przez cały czas trwania koncertu utrzymywały szybkie tempo. Publiczność w każdej chwili ciszy domagała się zagrania Uny, a zespół zagrał publiczności na nosie. I Uny nie było.
Chociaż salę wypełnili ludzie, którzy w znacznym stopniu wytłumili pomieszczenie, odczuwalny poziom natężenia dźwięku cały czas był zbyt wysoki, a koncert przez to bardzo męczący. Na koniec Brown jako pierwsi tego wieczoru wyszli na bis i w atmosferze mrocznej czerwieni zagrali dwa numery.
Wnioski? Po pierwsze, Brown ma wokalistę, który jest prawdziwy i wie, o co w tym wszystkim chodzi, a po drugie, klub Voodoo ma akustyka, który jest prawdziwym głąbem i zupełnie nie wie, o co chodzi.
(fot. Kamil Łobodiuk) |
Część IV: Venflon
Teraz klub był już wypchany po brzegi. Czyli dobrze wytłumiony – zupełnie jak mój słuch po kilku godzinach hałasu. Jak przystało na gwiazdę wieczoru, Venflon na scenę wszedł przy efektownym elektronicznym podkładzie.
Już pierwszy numer zrobił na mnie wrażenie. Dało się w grze Venflonu usłyszeć klasę oraz – w końcu – wokalistę. Thrashowe bicia, energiczne bębny. Widać było doświadczenie sceniczne, wokalista potrafił rozkręcić publikę i złapać z nią dobry kontakt. Pod sceną ruchliwe pogo tworzyło soczewkę, przez którą jeszcze lepiej oglądało się poczynania zespołu. Podobnie jak w przypadku Brown, a przeciwnie do The Crows i Ugly 10, cały skład wyginał się na prawo i lewo w rytm granej muzyki. Frontman radził sobie znakomicie, moją uwagę znów zwrócił inteligentnie wykorzystywany krzyk.
Niestety stojąc pod sceną ciągle miałem wrażenie, jakby moje uszy nie wyrabiały i obcinały szczyty sygnału docierającego do mojej głowy. Nie pozostało mi nic innego, jak się wycofać. Hałasu nie dało się wytrzymać. W tym momencie przeszedłem do dalszego pomieszczenia klubu, skąd przez drzwi widziałem i słyszałem, co dzieje się na scenie. Pod nią pojawiła się pierwsza, zaaranżowana przez wokalistę ściana śmierci. Venflon zagrał jeszcze kilka utworów, trzykrotnie obiecując, że to już ostatni. Nareszcie koniec.
(fot. Kamil Łobodiuk) |
Niestety – mając nadzieję na udział w wydarzeniu artystycznym, pomyliłem się. Nie doświadczyłem zaskakujących kompozycji i nie spotkałem interesujących wokalistów piszących intrygujące teksty. A to wszystko prawdopodobnie dzięki temu perfidnemu zamachowcy, który z uporem maniaka starał się wwiercić jak najgłośniejsze dźwięki do mózgu słuchacza. Jeden koncert pewnie da się wytrzymać, ale, błagam, nie cztery. Proszę wziąć to pod uwagę przy organizacji kolejnych koncertów. Może support powinien grać ciszej? Może należy zwrócić uwagę na liczebność publiki przy manewrowaniu pokrętłami? Może trzeba wstać i przejść się po sali, żeby usłyszeć jak wybrane przez nas ustawienia gałek odbierane są przez resztę słuchaczy? Coś na pewno było nie tak. Koncert wspomnianych czterech zespołów był zwyczajnie wielkim bohomazem na pięknym podkładzie. Nigdy więcej, a przynajmniej nie w takim wydaniu!