Macie dosyć słuchania w kółko tego samego? A może wcale Wam to nie przeszkadza? Może macie kilka ulubionych zespołów, których możecie słuchać bez przerwy? Przyznaję, że kiedyś tak miałam, ale chyba już z tego wyrosłam. Dawniej potrafiłam słuchać dzień w dzień Boba Marleya na zmianę z Led Zeppelin czy Metallicą i w zupełności mi to wystarczało. Czasy się zmieniły… Piszę o tym, ponieważ właśnie przeglądam (po raz n-ty) świetną rzecz! „1001 albumów muzycznych. Historia muzyki rozrywkowej” sprawi, że już nigdy nie będę się długo głowić nad wyborem płyty do posłuchania. Wystarczy otworzyć książkę na dowolnej stronie, i już wiem, czego będę słuchać wieczorem!
Jeśli nie przemawia do Was sam tytuł, to wyobraźcie sobie, że ta książka waży ze dwa kilo, na co składa się 960 stron i druk w całości na papierze kredowym. Ktoś może pomyśleć: po co papier kredowy, przecież przez to cena idzie w górę? Zgadza się, jednak wraz z ceną w górę pnie się jakość. Tej książki nie przeczytasz od deski do deski i nie odłożysz na półkę. Jeśli masz zamiar tak zrobić, to lepiej w ogóle jej nie kupuj. To jest książka do ciągłego wertowania. Skaczesz z początku na koniec, przeglądasz fotografie, szukasz czegoś w indeksie. Dobry papier nie sprawi, że po miesiącu kartki na rogach się powyginają lub nawet podrą. A jeśli już zupełnie przełączam się na „ględzenie bibliotekary”, to wspomnę jeszcze, że publikacja jest szyta oraz klejona, dzięki czemu unikniemy złamania grzbietu, co wygląda przecież bardzo nieestetycznie. Ok, bibliotekarka sobie poszła – wraca zwykła czytelniczka…
Może ktoś z Was już słyszał o omawianej książce? „1001 albumów muzycznych. Historia muzyki rozrywkowej” pierwszy raz ukazała się w Polsce w 2008 roku. Tym razem rozpieścić fanów muzyki wydaniem zaktualizowanym postanowiło wydawnictwo Elipsa (Publicat). Zmieniono okładkę. Według mnie dużo lepiej prezentuje się na niej warholowski „banan”, niż samo zdjęcie koncertowe The Rolling Stones z poprzedniego wydania. Uzupełniono publikację o albumy muzyczne z ostatnich lat. W rezultacie poznamy najważniejsze płyty z lat 1955-2010.
Już we wstępie redaktor prowadzący Robert Dimery zaznacza, że wybór opisywanych albumów jest subiektywny. Dlatego też nie traktujmy tego wydawnictwa jak encyklopedię, „prawdziwą” historię muzyki rozrywkowej, bo nie znajdziemy tu choćby kilku słów o Britney Spears, a przecież nazywana jest ona „księżniczką popu”. Niemniej jednak, albumy Madonny i Mariah Carey zostały uwzględnione, więc niektórzy mogą zachodzić w głowę, o co tu chodzi. Według mnie sprawa jest prosta – tworzący hasła dziennikarze muzyczni nie widzieli sensu opowiadania o syfie, którego w muzyce jest sporo. Bardzo mnie to cieszy, bo kiedy pokażę książkę dużo młodszej kuzynce, będę spokojna, że dzięki niej pozna chociażby płytę Björk.
Właściwa część książki, czyli lista albumów muzycznych, podzielona jest na sześć części. Jest to podział chronologiczny na dekady: 1950-1959, 1960-1969 itd. Każda część poprzedzona jest skrótem najważniejszych informacji ze świata w danym okresie czasu. Trzeba je traktować z przymrużeniem oka, bo obok informacji o narodzeniu się pierwszego dziecka z probówki, jest wzmianka o powstaniu kostki Rubika, zatem są one zaczerpnięte z wielu bardzo odległych od siebie szuflad.
Czego dowiemy się o każdym albumie muzycznym przedstawianym w książce? Znajdziemy podstawowe informacje (wytwórnia, producent, kierownictwo artystyczne, kraj, czas trwania), zdjęcie przedstawiające okładkę, spis utworów, cytat wokalisty bądź innego członka zespołu oraz opis albumu, zajmujący najwięcej miejsca na stronie. Znów powtórzę: to nie jest encyklopedia! Nie znajdziemy tu informacji typu X urodził się wtedy i wtedy, nagrał tę płytę wtedy, sprzedała się w ogromnych ilościach. Powiedziałabym raczej, że są to opisy rzeczowe i chociaż subiektywne, to bardzo konkretne. Z racji, że sporo jest autorów haseł, różnią się one nieco zawartością – nieraz dziennikarz skupia się na tym, że riffy wpadają w ucho, a teksty są nasycone żalem, a nieraz na bardziej ogólnych stwierdzeniach, że płyta jest błyskotliwie krwistym kawałem surowego rocka. Prawda, że świetne określenie? Co ważne, autorzy nie skupiają się jedynie na rewelacyjnych płytach.
Książka jest przejrzyście zaprojektowana graficznie – łatwo znaleźć niezbędne informacje, lista utworów z każdego albumu wraz z czasem ich trwania imitująca komputerową playlistę – świetny pomysł! Mnóstwo zdjęć: piękna Erykah Badu, Lauryn Hill, równie piękny (jeszcze) Axl Rose, nieco mniej urodziwy Marilyn Manson i wiele, wiele innych. Dziwi mnie tylko umieszczenie indeksu albumów na początku książki, a indeksu wykonawców – na końcu. Według mnie wszystkie indeksy powinny być obok siebie, na końcu książki. Zastanawiam się też, czy „1001 albumów muzycznych. Historia muzyki rozrywkowej” to publikacja, na którą przeciętny czytelnik jest w stanie wydać 99 zł (cena taka widnieje na ostatniej stronie okładki – w księgarni internetowej jest taniej). Owszem – jest warta swojej ceny, ale myślę, że w księgarni raczej wybierzemy powieść za 30 zł, a tego typu publikację kupimy raczej komuś na prezent. Obdarowana nią osoba na pewno się ucieszy, szczególnie jeśli jest… fanem muzyki rozrywkowej.