„Obywatel Jack” to opowieść o muzyku, pasji i o źródłach amerykańskiej tradycji bluesa. Opowieść o osobie, która – przyznajmy szczerze – z „niczego” postawiła na nogi gigantyczną machinę czasu, wskrzeszającą istotę garażowego rocka. Dziś multiinstrumentalista, producent muzyczny, aranżer, wydawca – John Anthony Gillis – syn Amerykanina i polskiej imigrantki zmienił losy wielu początkujących muzyków, ewaluując wszelkie współczesne zasady tworzenia muzyki.
Ówcześnie muzykę rockową XXI wieku cechuje wyjątkowe obnażenie. Niegdyś jednak gatunek ten był skryty swoistą tajemniczością, którą dziś tak niewielu stara się utrzymać w swojej twórczości. Jack White, bo pod tym właśnie pseudonimem „ukrywa” się nasz bohater, jest jedną z tych osób, które wyjątkowo starają się o zachowanie charakteru brzmienia owego gatunku. Na przekór wszystkiemu, ku minimalizmowi studyjnej interwencji. Nagranie cyfrowe uważa za artystyczny regres. Cyfrowe urządzenia nagrywające są wymysłem szatana. Wysysają ludzki talent, dając w zamian brzmienie przypominające bełkoczące roboty (str. 308). –Komentuje swoje wybory White.
Człowiek niezwykle ciekawy. Czytając książkę, zdumiewa ilość faktów, o których nie miało się wcześniej pojęcia. Wychodzą na jaw sprawy, które nakreślają postać White’a jako osobę niekoniecznie umyślnie ekstrawertyczną. Tym bardziej na uwagę zasługuje polot, z jakim napisana jest ta książka. Pierwsza, wieloaspektowa oprawa hybrydowej postaci i jej wielu, jak się okazuje, kontrowersji, a ile jeszcze wydarzeń, które nie zostały odkryte. White – człowiek obrośnięty pedantyzmem, osoba z rozbuchanym ego. Cechowały go wybuchy przemocy, pałanie do mizoginizmu, głęboka wiara w Boga. Przyznacie, że dość ciekawa mieszanka. Bezskutecznie poszukując miejsca dla siebie, postanowił je stworzyć sam. Tak powstało tytułowe imperium White’a.
Zanim to jednak wszystko osiągnął działał aktorsko, był pomocnikiem kelnera, kucharzem w pizzerii, ale głównym źródłem zarobku na dłuższy czas było tapicerstwo, które oprócz wypychania zwierząt traktuje jako hobby do dziś. W pewnym momencie o mały włos a nie zostałby nawet księdzem, ale nowo kupiony wzmacniacz skutecznie przekonał go do odłożenia planów duszpasterskich na później. Muzyka przez dłuższy czas pełniła raczej rolę wyimaginowanego świata, do którego z chęcią uciekał. Osobą od początku był więc raczej nieśmiałą, a muzyka pełniła rolę komunikacji. W swoim życiu kieruje się (…) samodzielnie wykoncypowaną filozofią, postrzeganą przez otoczenie jako coś odbiegającego od normy (str. 75). Nigdy nie wybijał się też na gwiazdę. Jedynym typowo hollywoodzkim momentem w karierze White’a był romans nawiązany z Renée Zellweger, który ostatecznie zakończyła wola życia w poliamorii. Trzeba przyznać, że autor biografii często podejmuje w tekście wielokrotne dygresje, do których podchodzi bardzo analitycznie, również wobec tekstów White’a, które chętnie interpretuje. Na tle innych pisarzy, którzy tworzą zwyczajną faktografię, Hasted stara się oddać również swoje przemyślenia, co absolutnie nie niweczy tekstowego obiektywizmu. Dużą rolę pełnią tu opisy społecznego tła Detroit, na którym powstał charakter naszego bohatera, a żeby nie być gołosłownym w tym, co starał się przekazać autor biografii, odwiedził wiele z miejsc, w których White się wychował (spora część dotyczy historycznie polskiej, artystowskiej enklawie – Hamtramck). Hasted wielokrotnie stawia konkretne konkluzje i łączy wydarzenia z życia White’a na konkretne wartości, którymi kierował się muzyk, np. źródła holenderskiego neoplastycyzmu w twórczości The White Stripes.
Detaliczność to kolejna cecha, która poprzedzona jest niezmierną ilością cytatów, których miejscami jest chyba za wiele. Ma się wrażenie, że Hasted jest w posiadaniu każdego wypowiedzianego na temat White’a słowa, ale stos nakładających się wspomnień wielu osób niekoniecznie pomaga w odbiorze książki. Problem jest szczególnie zauważalny na początku losów White’a – wspominających wszystkie napotkane na jego drodze osoby mające wpływ na jego rozwój. Czytelnik niekiedy może się naprawdę pogubić, bo osób, które na niego wpłynęło wbrew jego sugerowanemu minimalizmowi, było sporo. Efekt ten narasta zwłaszcza jeśli w konkretnych elementach splecione są wydarzenia z różnych momentów jego kariery. Niektóre są naprawdę ciekawe, jak wspomnienie dwóch kompozycji, które nakierowały White’a na rozpoczęcie muzycznej kariery. Mowa o utworach Sona House’a granych a cappella, tj. John the Revelator oraz Grinning in Your Face. To właśnie ten ostatni utwór sprawił, że White poczuł potęgę bluesowej prawdy. Oczywiście to nie jedyne źródło inspiracji White’a, o których w biografii Hasteda można chyba przeczytać niemalże wszystko.
W dalszym ciągu uważam, że da się grać starą muzykę w taki sposób, żeby brzmiała jak nowa (str. 44). – Stwierdza wielokrotnie White. Takim też mottem kieruje się przez całe życie. Brak autentyczności, pastisz i postmodernistyczną ironię zamienił w coś wyniosłego. Warto wspomnieć tu o fakcie, że nie poświęcił się aktorstwu i reżyserce wyłącznie ze względu na kontakt z dziesiątkami innych osób przy samym powstaniu konkretnego dzieła. Monomania i pociąg do absolutyzmu sprawiały, że nie był skory do współpracy z innymi. Stąd też zapewne kolejne projekty, które ostatecznie doprowadziły go do kariery solowej.
Oczywiście sporą część książki poświęcono wyłącznie twórczości The White Stripes z ex-żoną, tudzież „siostrą” – w co niektórzy nadal wierzą – Meg White. Jednak pomimo licznych projektów White’a, które wyłoniły się jak lawina po rozpadzie The White Stripes, Hasted z niewiadomych przyczyn postanowił o nich wyjątkowo nieznacząco wspomnieć, bo tak nazywam niespełna kilkadziesiąt stron na których opisywana jest zarówno działalność z The Raconteurs, The Dead Wheater, jak i solowe płyty oraz działalność studia nagrań Third Man Records. No, ale może Hasted przyjął sobie do serce słowa White’a: Ten zespół (The White Stripes – przyp. aut.) jest najważniejszy; to najbardziej udane i ambitne przedsięwzięcie, w jakim dane mi było uczestniczyć (str. 447).
Prostota stałą się receptą na sukces pierwszego projektu The White Stripes: (…) gra Meg, psychologiczna intensywność tekstów przypominającego nieco rymami dziecięcy wierszyk (str. 130). Co jednak słusznie zostało zauważone już przez Pablo Picasso: (…) trzeba poświęcić całe życie, by nauczyć się malować jak dziecko (str. 137). Tak też rozwijał się sam White. Dość mozolnie, ale zawsze w wyznaczonym przez siebie wcześniej kierunku. Z The White Stripes mieli swoją estetykę i niczego nie starali się udowadniać. Wszystko przekładali na spontaniczność, chociaż w wielu momentach cechował – zwłaszcza White’a – nadmierna profesjonalizm. Wszystko jednak robili tak, aby brzmiało surowo i stylowo. Zastanawialiśmy się… jak dalece możemy się posunąć w upraszczaniu naszej muzyki, by ludzie nie przestali lubić tego, co robimy (str. 201). – Komentują bywalcy pierwszych koncertów tego duetu. Nikt nie spodziewał się, że The White Stripes zaistnieją poza Detroit. Nikt też nie spodziewał się, że sam White stanie się idolem tak wielu osób. Powracając do elementarnych koncepcji muzyki, od zawsze na upartego starał się stworzyć coś nowego, a tym samym na rynku wszelkich technologicznych nowości mocno kontrowersyjnego. Mistrzowsko dawkuje pasywność wobec futurystycznych nowinek, co ostatecznie wybiło go na piedestały rockowej monarchii, której korony White bynajmniej oddać nie planuje.