Jeff Buckley to muzyk który swoim debiutem szturmem porwał największe radiowe stacje, ale zszedł że sceny równie szybko jak na nią wszedł. Nic więc dziwnego, że na jego legendzie łatwo zbić profity, z czego skrzętnie korzystają koneserzy wydawniczych molochów. Na dzisiejszej muzycznej patelni odgrzewa się wiele starych kotletów czy też zbija pieniądze na odsypywaniu trupów. Czasem wychodzi to lepiej – czasem niestety gorzej… Z przykrością stwierdzić jednak będę musiał, że „You and I” należy raczej do tej drugiej kategorii, no bo jak inaczej nazwać „demo”, które nagrane zostało z myślą jako swoista „notatka” autora, a dziś publikuje się to jako następstwo jego twórczości? Nowe nagranie to raczej błahe wspomnienie jego muzycznego dorobku, które odgrzebało w jakiejś szufladzie archiwum z lutego 1993 roku. Większość materiału obejmują covery Led Zeppelin (Night Flight), Boba Dylana (Just Like a Woman), Sly and the Family Stone’s (Everyday People), The Smiths (The Boy with the Thorn in His Side, I Know It’s Over), jazzowe (Don’t Let the Sun Catch You Crying) i bluesowe (Poor Boy) standardy. Wyjątkowo brzmią utwory Boba Dylana oraz Sly and the Family Stone’s gdzie J. Buckley dodał ciekawego stonowanego kolorytu tenorowego bluesa i elektryzujących falsetów. Kompozycje Led Zeppelin oraz The Smiths nie zaskakują już tak bardzo, bijąc jednak podobną energiczną werwą zatopioną w akustycznej manierze znanej nam z debiutu artysty. Są to nagrania wyjątkowo nieoszlifowane, bez magicznej obróbki w studiu, sprezentowane w sztywnej wizji akustyki gitary i magicznego głosu artysty, często komentującego poszczególne kompozycyjne inspiracje czy swoje intymne zwierzenia. Utwory reprezentują pewien artefakt, który miał nadejść w postaci albumu „Grace” (1994) – klasyki lat 90. Samą koncepcję świetnie podkreśla autorski „utwór” Dream of You and I, która nie jest kompozycją sensu stricto. To zwykły zapisek audio z pomysłem na kompozycje dla samego autora. Czy naprawdę powinno się takie rzeczy wydawać? Zresztę, nie wiadomo jak bardzo wysoki poziom prezentowałby ten album to pozostanie to zaledwie ciekawostką. Jego twórczość zawsze była piękna, naturalna, szczera oraz bezkompromisowa, ale ta płyta jest najzwyczajniej pozbawiona szlachetności dorobku tego artysty. Album polecam perwersyjnym audiofilom, którzy lubią muzyczna nagość i chodzenie w brudnych butach po klasyce.