„Ocean pustki”, a w nim morze inspiracji. Pięć kawałków, jakie prezentuje ta formacja z Bordeaux to projekt, który ciężko zakwalifikować do jednej szuflady ze względu na sporą ilość kontrastów. Jest w tym atmosfera post-rocka, ciężkość metalu, progresywność aranżacyjnego konceptu i często słyszalne w tym muzycznym widowisku wpływy… Pink Floyd. An Ocean of Void rozpościera ramy gatunków do wyjątkowych granic wytrzymałości i jakimś sposobem wszystko to do siebie pasuje. Co ważne, nie ma w tym szaleństwa awangardy, które w takim miksie na pewno by to dobrze argumentowało. Postawili więc sobie zadanie dużo cięższe. Ta grupa buduje wszystko w klamrze atmosferycznej mentalności melodyki. Z nostalgicznych solówek wychodzi opryskliwy growl. Ze szturmu perkusyjnych blastów wyłaniają się klawiszowe i wyjątkowo subtelne retrospekcje. Z gąszczu mechanicznej rytmiki basu przechodzą w zabawę metrum. Album jest agresywny, ale przy tym niesamowicie czuły i ciepły. Żaden z gatunków nie podejmuje tu pierwszeństwa kompozycyjnego dyktatu. Płynnie i oszałamiająco dobrze wykorzystują to, co najpiękniejsze z podanych wcześniej muzycznych terminologii. Niech nie zrażają więc nikogo potężne riffy, bo możemy być pewni, że zaraz będzie to przeplatane z czymś wyraźnie smuklejszym w swym brzmieniu. Zabrakło może konsekwencji przy bardziej wyrazistej produkcji, ale dzięki temu wydawnictwo nabrało nieco intymności. Materiałowi jednak mocy i ciężkości odebrać nie można, tak w formie, jak i treści, którą dotyka. Mnogość melancholijnych niuansów i utajonego smutku niesie za sobą genialny materiał na ciemne zimowe dni. Podróż przez uczucia i gęstwinę emocjonalnego potoku. Solidny debiut!