Czy tego chcemy, czy nie, recenzje mają ogromny wpływ na nasze postrzeganie. Nisko oceniony film ma niewielką szansę, że go obejrzymy, choć opinia paru osób z popularnych pism i blogów nie musi koniecznie korelować z naszymi upodobaniami. Sytuacja jest również nieszczególnie pozytywna w przypadku muzyki. Mamy na świecie miliony zespołów, które nigdy nie dotrą do słuchaczy przez brak recenzji lub recenzje niepochlebne. W przypadku muzyki jest nam jeszcze łatwiej odrzucić nowe, nieznane nam nazwy, ponieważ czujemy przytłaczający przesyt tą już nam znaną i dostępną. Nie jest inaczej z książkami, choć jako że jest to medium w pewnym stopniu elitarne (nie każdy chętnie czyta książki w przeciwieństwie do oglądania filmów i słuchania muzyki), nie ma w literaturze aż takiego przesytu, a i sztuka recenzencka jest zupełnie inna, można wręcz powiedzieć bardziej wymagająca.
Zacznijmy więc od książek. Aby zrecenzować książkę potrzeba prawdziwego pasjonata, który przeczyta niekiedy 600-1000 stron zapisanych małym drukiem, pracując przy tym nad notatkami i aktywnie analizując swoje odczucia i przemyślenia. Dodatkowo recenzent musi postarać się przekazać, w jaki sposób autor odnosi sukces lub porażkę bez zdradzania zbyt wielu szczegółów, co jest szczególnie trudne w wypadku literatury głównie opartej na fabule. Jest to coś, czego zdają się już nie przestrzegać krytycy filmowi, którzy nierzadko potrafią zdradzić całą fabułę filmu w jednostronicowej recenzji. Jest to dla mnie dowodem na to, że sztuka recenzencka zanika w niektórych kręgach, a pierwszą ofiarą śmiertelną może być właśnie recenzja filmowa. Zdarza mi się czasem rzucić okiem na recenzję odcinka serialu, który lubię, aby dowiedzieć się, czy nowy odcinek trzyma poziom. Niestety, bardzo często już w pierwszym zdaniu zdradzone jest zakończenie odcinka i jakaś niezwykle ważna informacja, która mogła mieć ogromny wpływ na moją przyjemność z oglądania, gdyby nie została mi zdradzona. Recenzje filmowe stają się po prostu opisami, choć ostatnimi czasy pojawił się nowy trend publikowania recenzji bezspoilerowych, tylko, na co komu wtedy czytanie tych spoilerowych? Chyba że już po seansie, kiedy chcemy porównać nasze przemyślenia z tymi „profesjonalnymi”. Należałoby jednak powrócić do recenzji wyłącznie bezspoilerowych. Widzowi wystarczy parę słów zachęty i odrobina pochwały, a analizę głównych postaci i spis wydarzeń można nazwać po imieniu i nie ukrywać pod łatką recenzji.
No dobra, jesteśmy serwisem muzycznym, więc czas przejść do najważniejszego dla nas tematu. Sztuka recenzencka w muzyce to zupełnie inna para kaloszy i każdy recenzent stara się mieć swój własny, unikatowy głos. Niestety często prowadzi to do recenzji, które starają się „przebić” opisywane dzieło, bo przecież zwykły opis 12 utworów zawartych na krążku nie zachęci nikogo do czytania. Trzeba podkolorować i tyle, użyć zagmatwanego słownictwa, może odrobiny poetyckich opisów, które nadadzą solówce gitarowej mistycznego charakteru. Tylko, czy robimy tak, by lepiej oddać uczucia, jakie wywołuje słuchanie danego albumu, czy aby wypromować siebie i zaspokoić swoje artystyczne pobudki? Wydaje mi się, że recenzje muzyczne są bardziej narażone na „artyzm” niż choćby te filmowe i książkowe. Muszę przyznać, że zdarzało mi się wpadać w tę pułapkę nie raz, choć czasami to właśnie muzyka inspiruje nas do tak górnolotnego podejścia do tematu, innymi razy jest to zmęczenie materiału, kiedy przestajemy odróżniać nasze teksty i mamy ochotę nieco je urozmaicić, dodać trochę pasji do pisanych słów.
Nasze opinie muszą pozostać obiektywne za wszelką cenę, aby nie skrzywdzić artystów, którzy powierzyli nam swoje dzieła i nie oszukać czytelnika. Można to niestety pomylić z zawyżaniem oceny i ugłaskiwaniem opisywanej płyty w obawie, że jeśli ocena będzie za niska, to już nigdy nie dostaniemy do zrecenzowania żadnego krążka. Najlepsi recenzenci potrafią w taki sposób zaserwować krytykę, że trudno z nimi się nie zgodzić i mieć im ją za złe. Z drugiej strony, czasami opisywana płyta może być dla nas okropna, ale nie znaczy to, że ktoś inny nie oszaleje na jej punkcie i warto postarać się spojrzeć na temat z perspektywy innych słuchaczy, żeby nakierować czytelnika, dla kogo ta muzyka właściwie jest. Czasami wpadną nam w ręce płyty, które niekoniecznie należą do naszych gatunkowych zainteresowań, ale zamiast bronić się ignorancją i opisywać je bez polotu, można spojrzeć na nie okiem osoby z zewnątrz, która pozbawiona bogatej wiedzy na temat gatunku, może zwyczajnie zachwycić się elementami, które u starego wyjadacza nie będą budziły już tej samej pasji, a słuchacze są różni, niektórzy chcą otworzyć się na nowe gatunki i zachęta od laika bardziej na nich zadziała niż głęboka analiza znawcy tematu.
Recenzenci mają też swoje ulubione zespoły i czasami zwyczajnie trudno o obiektywizm, bo w obliczu płyt naszych ulubieńców stajemy się zwykłymi fanami i nie musi to być niczym złym pod warunkiem, że od razu zaznaczymy, że piszemy z perspektywy absolutnego miłośnika. Wszyscy przecież jesteśmy fanami. Czytelnik jednak powinien to wiedzieć, ale jest duża szansa, że jeśli czyta recenzję szóstej płyty Porcupine Tree, to jest też w jakimś tam stopniu fanem formacji. Nie zmienia to jednak faktu, że każdy człowiek oczekuję czego innego od swoich bohaterów. Ponad techniczny język znacznie bardziej cenię sobie właśnie szczerość i wolę dzielić się swoimi odczuciami, a nie wiedzą. Zwłaszcza że wielu czytelników gubi się w technicznym języku i te wszystkie arpeggia i flażolety nie mówią im zupełnie nic. Nie trzeba znać każdego aspektu tworzenia muzyki, by ją kochać i odczuwać całym sobą.
Najważniejsze pytanie jednak brzmi: Kto czyta recenzję muzyczne i czego w nich szuka? W odpowiedzi prawdopodobnie znajduje się też usprawiedliwienie dla artystycznych recenzji, w których najważniejszy jest recenzent, a nie opisywanie dzieło. Jestem świetnym przykładem osoby, która często czyta tylko pierwszy i ostatni akapit recenzji, a pełne recenzję czytam tylko w czasopismach i na stronach, do których mam duży szacunek. Trudno mnie zachęcić do przeczytania dłuższych tekstów w sieci. Z pewnością pomógłby ciekawy styl pisania, który nie opiera się na prostych schematach, choć czasami takie recenzję zawodzą w przekazywaniu wartościowych informacji i po przeczytaniu dalej nie wiadomo, czy po album warto sięgnąć, bo piszący skupiał się zbytnio na sobie. Inna sprawa, że wolę zwyczajnie sam sprawdzić muzykę po przeczytaniu słów wstępu i spojrzeniu na ocenę.
Kolejną sprawą jest długość. Ilu z nas ma czas na czytanie długich recenzji, które analizują każdy aspekt dzieła, które nas interesuje? Przeciętny słuchacz i tak nie połączy opisów z utworami, ale może się niepotrzebnie pozytywnie nakręcić i narazić na srogi zawód, kiedy muzyka nie będzie tak ekscytująca, jak jej recenzja. Osobiście potrzebuję tylko niewielkiej zachęty: Jaki gatunek? Czy płyta jest nowatorska? Czy melodie pozostają w głowie? Czy zespół ewoluował na przestrzeni płyt? Czy słuchanie sprawia przyjemność? Głównie podstawowe informacje. Dlatego często staram się odpowiadać właśnie na takie proste pytania, ale nie chcę też iść na łatwiznę i trzymać schematu i staram się urozmaicać, aby rozbudzić swoją pasję i czytelnika.
Może problem leży w liczbie recenzentów, którzy zalewają sieć swoimi opiniami. Na świecie jest tylu pasjonatów muzyki, kina i książek, że nie ma nic dziwnego w tym, że część z nich bierze się za pisanie o swojej pasji. Tacy ludzie często wyrastają na naprawdę wnikliwych krytyków i opuszczają strzechy blogów na rzecz poważniejszych portali i serwisów, a tam nie czekają na nich niestety pieniądze i sława. Kiedy już sobie uświadamiają, że sztuka recenzencka dla większości ludzi jest tylko hobby zrodzonym z miłości do sztuki, a nie dochodową pracą, porzucają artystyczne ambicje i zaczynają zauważać medium i stawiać je na pierwszym miejscu. Recenzentów jest teraz prawie tylu, ilu artystów i chętnie piszą za darmo, czy to za darmowe płyty, bilety na koncerty, książki lub pokazy przedpremierowe filmów, czy możliwość rozmowy z inspirującymi artystami. Każdy z tych recenzentów ma też własny głos i nie każdy będzie dla nas właściwy. Dlatego też trzymam się źródeł, które zyskały moją sympatię i szacunek, ale też mają tendencję do naprowadzania mnie na muzykę, która mnie porywa. Pogrzebcie trochę, a też takich znajdziecie, przecież jest ich tak wielu. A jeśli nie chcecie polegać na opinii jednej osoby, jest mnóstwo portali, które opierają się na zbieraniu ocen od użytkowników (LubimyCzytać, Filmweb, itp.). Należy tylko pamiętać, że jest na świecie sporo osób, które zaniżą ocenę tylko dlatego, że zespół nazywa się Linkin Park albo Metallica, co skończyła się na „Kill’Em All”, lub autor książki głupio mądry (Paulo Coelho), a film ma za dużo dialogów. Nie dajmy się omamić.