God Is An Astronaut – Origins

●●●●

1. The Last March 2. Calistoga 3. Reverse World 4. Transmissions 5. Weightless 6. Exit Dream 7. Signal Rays 8. Autumn Song 9. Spiral Code 10. Strange Steps 11. Red Moon Lagoon 12. Light Years From Home 

SKŁAD: Torsten Kinsella – wokal, gitara, instrumenty klawiszowe; Niels Kinsella – gitara basowa, gitara; Lloyd Hanney – perkusja, syntezatory

PRODUKCJA: Torsten Kinsella

WYDANIE: 16 września 2013 – Rocket Girl

Chyba nikt nie ma wątpliwości, że God Is An Astronaut to jeden z najważniejszych zespołów w historii post-rocka. Jest to zresztą kapela, która niejako ten gatunek zdefiniowała. Często nadchodzi jednak taki moment, że pionierzy zjadają swój własny ogon.

God Is An Astronaut  jest, niestety, tego smutnym przykładem. Irlandzki zespół zyskał sławę dzięki albumowi „All Is Violent, All Is Bright” wydanemu w 2005 r. Zapadające w pamięć kompozycje – z kosmicznym, wspaniale zbudowanym Suicide By Star na czele – wyniosły popularnych Godów na piedestał. Problem jednak w tym, że wraz z wydaniem swego opus magnum kapela przestała się rozwijać. Publikowane z dużą regularnością kolejne albumy były ładne, solidne, ale brakowało im błysku, który charakteryzował utwory z „All Is Violent, All is Bright”. Co więcej, muzyka God Is An Astronaut  jest relatywnie prosta – kompozycje są krótkie i liniowe, co w post-rocku może uchodzić za herezję. Cóż, pionierzy, im wolno.

Irlandzki zespół zyskał sławę dzieki albumowi „All Is Violent, All Is Bright”.

O ile jednak inny kluczowy dla gatunku projekt – Sigur Rós – stale się rozwija i skręcił w stronę indie rocka, tak God Is An Astronaut  trwają przy wypracowanej przeszło 10 lat temu formule. Lekkim powiewem świeżości było „Age Of The Fifth Sun”, gdzie Irlandczycy mocniej niż dotychczas romansują z elektroniką. Od wydania tego albumu mieli trzy lata, by przemyśleć swoje życie i twórczość. Efektem tych refleksji jest płyta o wdzięcznym tytule „Origins”. Nazwa nie odnosi się przy tym do twórczości zespołu i nie stanowi jakiegoś powrotu do korzeni, sugeruje raczej to, o czym Godzi chcą opowiedzieć w kreowanej przez siebie sztuce. Wszystkie wydawnictwa Irlandczyków charakteryzują się „kosmicznym” klimatem – cóż, nazwa zobowiązuje – i nie inaczej jest tym razem. „Origins” – początki. Opowieść o czymś pierwotnym, o narodzinach wszechświata. Koncept smakowity? Ba – gdyby tylko dorównała mu zawartość muzyczna…

Niestety – „Origins” to album do bólu odtwórczy. God Is An Astronaut  sięgają po sprawdzone patenty, nagrywając krótkie i relatywnie proste utwory. Romans z elektroniką trwa nadal, choć jest jej wyraźnie mniej niż na poprzednim wydawnictwie. Nieco inaczej niż na wcześniejszych albumach brzmi „wokal” – jest wyraźniejszy, choć wciąż nie sposób zrozumieć czegokolwiek za sprawą charakterystycznych dla tego zespołu efektów, czyniących głos jeszcze jednym instrumentem. Kompozycje są klimatyczne, ciepłe i nastrojowe – w sam raz do słuchania z zamkniętymi oczami i tkania w wyobraźni astralnych obrazów. Świetnie wypada tu zwłaszcza Weightless, impresjonistyczny, shoegaze’owy utwór oparty na silnym, gitarowym przesterze. Uwagę przykuwa też bardzo ładne Transmissions, przywołujące najlepsze momenty tego zespołu. Innym mocnym punktem jest Autumn Song, które można określić mianem „urocze”.

Ich koncerty są wielkimi wydarzeniami przyciągającymi rzesze fanów.

Nastrojowe balladki przeplecione są bardziej dynamicznymi utworami, jak Spiral Code, które jest jednocześnie singlem promującym cały album i jednym z lepszych utworów. W paru momentach jednak z dynamiką przesadzono i np. takie Red Moon Lagoon bardzo irytuje. Ciężko wszakże oceniać poszczególne piosenki – wydawnictwo to jest spójne, choć na szczęście poszczególne kompozycje nie zlewają się ze sobą, każda ma swoją duszę i unikalny pomysł. Nie ma tu jednak czegoś, co zapadałoby w pamięć równie mocno, jak wzmiankowane wcześniej Suicide By Star czy Fragile z „All Is Violent, All Is Bright”. Ba, mam wrażenie, że utwory są zwyczajnie słabsze niż te z poprzednich płyt. Ponadto „Origins” mierzy się z tymi samymi problemami, które dotyczą też jego poprzedników – ta muzyka jednym uchem wpada, a drugim wypada. Jest ładna, ale nie angażuje słuchacza. O ile jednak wcześniej często zdarzały się kawałki przykuwające uwagę, tak tutaj zdecydowanie ich brakuje. Sytuacji nie ratują nawet wymienieni przeze mnie faworyci. Co więcej, bardzo proste kompozycje sprawiają, że zwyczajnie nie ma po co do tego albumu wracać – bo nie ma na nim nic nowego do odkrycia. Nie zmienia to wszakże faktu, że przy tych dźwiękach można się świetnie zrelaksować.

Dlaczego więc oceniam ten album tak przeciętnie, choć wydawałoby się, że jest całkiem dobry? Cóż, może dlatego, że od artystów tego formatu oczekuję progresu. Na tej płycie nie ma niczego nowego, świeżego, oryginalnego. Są tylko pomysły i motywy, którymi panowie z God Is An Astronaut raczą nas od przeszło 10 lat. Tymczasem konkurencja nie śpi i jest silna – że wspomnę tu choćby o If These Trees Could Talk czy polskim Tides From Nebula. Wiele można wybaczyć debiutantom – ale od weteranów trzeba wymagać o wiele więcej.

God Is An Astronaut  to swego rodzaju fenomen. Ich płyty sprzedają się bardzo dobrze, a koncerty są wielkimi wydarzeniami, przyciągającymi rzesze fanów. A wszystko to pomimo stałej, eksploatowanej do bólu formuły. Taka stagnacja zabiła wiele zespołów, ale Godzi jakimś cudem się temu opierają. Pytanie tylko, kiedy sami członkowie kapeli w końcu się tym znudzą…

GOD IS AN ASTRONAUT – SPIRAL CODE