God’s Favourite Drug – Here

★★★★★★★★☆☆

1. Stone Ritual 2. On The Road I 3. Burning Alive 4. Lethe 5. Travelogue For Exiles 6. Nothin 7. Between Aether And Air 8. Wait 9. On The Road II 10. Fireflies 11. Resurrection Song 12. On The Road III 13. Where Is Your Place? 14. The End Is Where We Start From

SKŁAD: Olek Kopka – wokale, gitary; Kuba Makowiecki – gitary; Maciek Nowak – perkusja; Mariusz Jasiński – bas. Gościnnie: Maciej Baran – wiolonczela

PRODUKCJA: God’s Favourite Drug

WYDANIE: 26 maja 2015 – Regio Records

Nie spodziewałem się tego, ale God’s Favourite Drug już kolejny dzień siedzi w moim odtwarzaczu I pomimo że granie nie jest jakieś odkrywcze, to głupio bym się czuł, gdybym go nie opisał w superlatywach, ale sprawdźmy, czy nie posmakujemy też i łyżki dziegciu!

Czy ktoś w ogóle wie, gdzie są Łaziska Górne?! No co jak co, ale chyba żaden bukmacher by nie postawił na to, że z owej miejscowości wyjdzie na świat tak barwna rockowa grupa. Nie jest to jednak forma świeża, co też zaznaczyłem. To raczej powrót do lat 90., ale nie jest on pozornie spowitym w obleciałych blichtrem standardach tworem. Piękna to fuzja alternatywnego southern rocka, szczypty grunge’u Seattle, folk rocka czy też tradycji rock’n’rolla.

W Polsce właściwie furory nigdy taka konwencja nie zrobiła. Zbyt to liberalna była rzecz i brzmieniowo zbytnio frywolna w swojej chromatyce melodii, aby obalić punkową nienawiść do upadającego systemu komunistycznego. Dotarło owo echo wreszcie i do nas. Dojrzeć do tego musieliśmy, ale jak w końcu tę pełnoletniość osiągnęliśmy, to naprawdę z dumą można podglądać takie zespoły, jakim właśnie jest God’s Favourite Drug, z którym to już mieliśmy do czynienia przy EP-ce „Now” (2010). To właśnie z niej pochodzi przyzwoita zremasterowana kompozycja Fireflies, ale to nie ona skupiła moją uwagę na tym albumie.

Właśnie w tym sęk całego fenomenu! Garściami sięgają do znanych wszystkim legend!

Surowe to granie. Przede wszystkim genialnie operują nastrojem podczas trwania całej płyty. Rzecz jest miejscami porywająca, pękająca w riffowych akustycznych szwach, a raz to rzecz stricte kameralna, która podkreśla piękno wiolonczeli czy też akustycznego instrumentarium, które miejscami – o dziwo – przypominało mi intymną twórczość Pata Metheny’ego z płyty „One Quite Night” (2003) w takim na przykład kompozycyjnym przerywniku, jak On The Road II. Przypadek to zapewne, ale warty napomknięcia. Krążkowi spójność zapewniają właśnie owe instrumentalne przejścia. Nadają całości wspomnianą atmosferę i klimat brzmieniowych wojaży, na co zresztą wskazują tytułowe instrumentalne wstawki. Co do treści nie mamy jednak wątpliwości. Płyta to swoista podróż i nic dziwnego, bo inspirowana była oprócz twórczości Thomasa Stearnsa Eliota właśnie lekturą Jacka Kerouaca „W drodze” (1957).

Materiał niezwykle koherentny, który zapętlić można w odtwarzaczu bez końca, a i tak będzie się miało wrażenie, że nadal opowiadają jedną niekończącą się historię. Nie nuży, wypełniony doskonale zbalansowanymi barwami. Może nie porwie swoją energią, bo takich kompozycji jest jednak proporcjonalnie mniej (Stone Ritual, Burning Alive, Where Is Your Place?) wobec tych bardziej nostalgicznych, ale to właśnie na te należy zwrócić uwagę, jak niebywałe Lethe oraz lekko mainstreamowy Wait. Dynamicznie więc się prezentują, chociaż album raczej w swoich kolorach zmatowany, ale wcale nie powiedziane jest, że stanowi twórczość bezbarwną. Wręcz przeciwnie! Wracając do kluczowej, jak by się wydawało, roli wiolonczeli, należy podkreślić kompozycję Travelogue for Exiles, gdzie piorunująco dobrze harmonizuje się ona z gitarowym brudem, podkreślając tym samym ciekawe ciepłe brzmienie całego albumu!

Nie czuć w tych kompozycjach natury agresywnego kopiowania.

Skojarzeń rzecz jasna ominąć nie można, ale jeśli już sięgają, to do największych, jak Days of the New oraz Alice In Chains, które prezentują jednak w bardziej durowym zestawieniu, jak w Burning Alive. Jeśli chodzi o spokojniejsze fragmenty, mimo że pewnie nieświadomie, to udało mi się usłyszeć również charakterny wokal Alexiego Murdocha oraz intymny wymiar Steve’a Adeya w Nothin’, który przecież w zasadzie jest coverem Townes Van Zandt. Trzeba przyznać, że opracowując ten utwór, wkręcili w niego maksimum melancholii, której szczerze mówiąc, oryginał nie ma. Są również jawne skojarzenia z twórczością Chrisa Cornella z takich formacji, jak Audioslave, Soungarden czy nawet Temple of the Dog, których echa słychać m.in. w Stone Ritual. A może to Jerry Cantrell? Właściwie za każdym razem wydaje się, że inspirowali się kimś innym. Właśnie w tym sęk całego fenomenu! Garściami sięgają do znanych wszystkim legend, ale nie czuć w tych kompozycjach natury agresywnego kopiowania. Słychać, że zawsze wpajają w swoją formę ten pierwiastek różnorodności, który tworzy mechanizm wielobrzmieniowej formy. Jedyny utwór, siłą rzeczy oddający twórczość wyłącznie jednego artysty to cover Resurrection Song Marka Lanegana. Obniżenie wokali mnie kupiło, ale i czyste wykony, jak The End Is Where We Start From się sprawdzają.

Płyta absolutnie niekomercyjna i bezkompromisowa. Mam wrażenie, że śpiewając po polsku, wypłynęliby na brzegi popularności dużo szybciej, ale o cierpliwości już przecież wspomniałem na początku. Z pewnością i w tym przypadku okaże się, że popłaca! Wszak to kwestia czasu, aby zostali zauważeni, zwłaszcza że na naszym rodzimym poletku ze świecą czy też z lampą LED-ową szukać takiego pułapu muzycznego brzmienia rocka.