Za sprawą debiutanckiego „Czerwonego albumu” Baroness należy w moim mniemaniu do grona zespołów, które popełniły w karierze album idealny. Tylko ten krążek Amerykanów zasługuję na miejsce w kolekcji każdego rozbitka na bezludnej wyspie, bo, mimo że grupa z Georgii na każdym albumie się rozwija i otwiera na nowe inspiracje, to zawsze czegoś im brakuje, by sięgnąć ponownie zenitu. Dla wielu ludzi „Gold & Grey” jest szczytowym osiągnięciem kapeli i są ku temu przesłanki. Epickie dzieło pokazuje zespół idealnie wiedzący, jaką muzykę chce grać. Wszystko prowadziło do tego momentu. Teraz, albo czas na drastyczną zmianę (porzucenie kolorów w tytułach płyt może być tego zapowiedzią), albo na dopieszczanie stylu, który wypracowali przez te wszystkie lata. Dlatego boli jak bardzo rani ten album postawienie na właśnie taką kontrowersyjną produkcję. Już przy okazji singli nie mogłem się przez nią przebić. Bolesne szumy w Seasons zakrawają na błąd amatora, który coś źle podkręcił, i psują wrażenia z jednego z najciekawszych utworów na „Gold & Grey”. Początek Throw Me An Anchor sprawia, że mam ochotę sprawdzić, czy jakiś kabel w głośnikach się nie poluzował. Problem powraca, kiedy gitary czerpią z shoegaze lub metalu. Dodatkowo można narzekać na płaską perkusję, swoją drogą, genialnego Sebastiana Thomsona, który, mimo tego zarzutu, często wymiata za zestawem. Paradoksalnie świetnie ma się za to bas, którego partii słucham z wielką przyjemnością. Rozumiem podejście retro, ale tutaj wyszło bardziej tanio niż vintage. Bardziej dynamiczna produkcja i lepiej potraktowane gitary faktycznie mogłyby mocno podwyższyć jakość tego dzieła, które oferuje sporo świetnych momentów. Baroness błyszczy w spokojniejszych, przestrzennych kompozycjach, w których gitary aż tak nie dominują. I’m Already Gone i I’d Do Anything to przykłady, jak ten album powinien brzmieć jako całość, do tego Baizley pokazuje, że wciąż ma smykałkę do emocjonalnych i przebojowych momentów. Zaskakująco każde interludium na płycie jest wartościowe i nie chcę się ich pomijać. Jeśli szukacie hitu na miarę Shock Me, „Gold & Grey” oferuje Borderlines. Wiele rzeczy mnie boli w trakcie słuchania 5. albumu Baroness, ale wciąż do niego wracam, bo, mimo że nie jest to płyta idealna, to bardzo jej do tego blisko. Nie nudzi nawet przez chwilę, bo oferuje ogromne zróżnicowanie materiału i przedstawia obraz zespołu pewnego swoich umiejętności.