★★★★★★★☆☆☆ |
1. Forever Comes to an End 2. Absence 3. The Waves 4. Getaway 5. Calm 6. Winter 7. Where Are You Now
SKŁAD: Bjørn Riis – gitara, wokal, gitara basowa; Henrik Fossum – perkusja; Asle Tostrup – programming; Simen Valldal Johannessen – klawisze; Sichelle Mcmeo Aksum – wokal
PRODUKCJA: Bjørn Riis
WYDANIE: 19 maja 2017 – Karisma Records
W trakcie słuchania drugiego solowego albumu gitarzysty Airbag moją głowę zalała powódź muzycznych skojarzeń i od tamtej pory ciągle próbuję odpowiedzieć sobie na pytanie: jak znaleźć równowagę pomiędzy tworzeniem a odtwarzaniem, a przede wszystkim jak ocenić album, którego inspiracje są tak przejrzyste?
Bjørn dodatkowo zbytnio nie ucieka od muzyki wykonywanej przez swój macierzysty zespół, co sprawia, że „Forever Comes to an End” mogłoby być kolejnym dziełem Airbag. Zaczyna się jednak bardzo ciężko za sprawą mollowego, metalowego riffu. Takimi riffami zbudowanymi w około groove’u zwykł raczyć nas lider Demians. Kompozycja Riisa nie stoi jednak w miejscu i dość szybko wprowadzone zostają emocjonalne solówki i akustyczne tła. Te ostatnie w najbardziej podniosłych momentach wraz z barwą głosu Bjørna sprawiają, że Anathema wkracza do grupy skojarzeń. Melodia przewodnia refrenu, jeśli można tak go nazwać, nachalnie przypomina mi o tej brytyjskiej grupie. Króciutki Absence ma bardzo duży potencjał symfoniczny. Po bezpośrednim otwarciu przychodzi czas na podniosłe piękno wykreowane za pomocą fortepianu i solowej gitary. The Waves to kolejny popis Norwega w sztuce tworzenia muzyki przepełnionej emocjami. Umiejętnie prowadzona perkusją i gitarą kompozycja sięga zenitu przy rewelacyjnej solówce i bogatej orkiestracji z udziałem skrzypiec.
W samym środku płyty dla rozbudzenia dostajemy instrumentalny Getaway, który charakteryzuje się wyraźnym dynamizmem. Motywem przewodnim jest klawiszowy bit. Tutaj z kolei w końcowej fazie Riis zabrzmiał jak późna inkarnacja Opeth. Fortepianowy Calm znowu wycisza nas i łagodzi zmysły. Na sam koniec ponownie utwory bardziej skupione na nastroju i akustycznych brzmieniach. Winter ma bardzo dużo do zaoferowania. Akustyczna podstawa i melodia przywodzą na myśl ponownie Anathemę, ale też The Pineapple Thief. Szybko jednak zapominamy o tych skojarzeniach, kiedy Riis rozpoczyna kolejną niesamowitą solówkę, tym razem znacznie drapieżniejszą. Po niej utwór wkracza na metalowe tory, by ostatecznie wykonać całkowity nawrót i zaserwować wyciszenie na miarę Pink Floyd grających jazz. Skoro już jesteśmy przy pionierach progresywnego rocka, to nie sposób nie zauważyć jak wiele odniesień do tej grupy znajduje się na płycie Norwega, podobnie z Marillion. Duchy gitarzystów tych zespołów odciskają bardzo silne piętno na sposobie gry i wrażliwości Bjørna. Nie inaczej jest w finałowym Where Are You Now. „Forever Comes to an End” dobiega końca przy pełnej kruchości balladzie, która ujmuje atmosferą.
Skojarzeń jest zdecydowanie więcej i będą one zależne od słuchacza, ale jedno jest pewne, będą nachalne. Jest to zdecydowanie zarzut z mojej strony, aczkolwiek nie mogę ukryć faktu, że najnowsza propozycja od Bjørna Riisa mi się naprawdę podoba. Można tutaj znaleźć mnóstwo piękna i wirtuozerskiej gry, urzekających melodii i stylistycznej różnorodności, mimo że prawie zawsze gdzieś w tle czai się Pink Floyd. Nie oczekuję od każdego zespołu oryginalności. Zbyt wiele już zostało w muzyce powiedziane, by liczyć, że kolejne grupy będą kreować nowe światy. Niemniej jednak mam za złe Bjørnowi tę wyraźną wtórność, ale też jestem pełen podziwu dla jego talentu. Jestem więc w kropce.