Nowy album pojawił się dość szybko, choć nie tak niespodziewanie jak „The Next Day” (2012). Już z dniem premiery zacząłem przesłuchanie i ta apokaliptyczna aura, zwłaszcza singlowych kompozycji, albumu od razu mnie kupiła. Zacząłem się też automatycznie zastanawiać, gdzie kończy się jego kreatywność, bo każdy album to stylistyczny kamień milowy. Zmieniając siebie, muzykę, image nigdy jednak nikogo chyba nie zawiódł. Nie bał się zmian i swojej artystycznej ewolucji. Bezprecedensowy artysta, a ten album to dowód, jak bardzo lubił on eksperymentować. Nie ma tu jednak przebojowości dawnej twórczości. Płytę charakteryzuje raczej nostalgiczny charakter awangardy i ogromna wyobraźnia twórczych rozwiązań. Ponadto dość spore ilości instrumentów dętych i frywolna forma instrumentalnych wariacji i konstrukcji skłaniają często do jazzowych niuansów, a mniej ukłonów w stronę rocka. Ta faktura brzmień jest w swojej istocie szalenie intrygująca. Klimat często wnosi również industrialną przestrzeń wypełnioną bogatą konstrukcją rytmiki, której transowy charakter wymienia się w aranżu swoją piękną oniryczną atmosferą. Często prowadzi ona w rejony konwencji znanej z płyty „Outside” (1995), chociaż paradoksalnie brak tu znajomej z tamtego wydawnictwa elektroniki. Są inne ornamenty, jak wokalne przestery, których jak generalnie nienawidzę, tak tu je uwielbiam. Nie ma tu przebojów na miarę przynajmniej tych, które znalazły się na poprzednim albumie, ale może właśnie to czyni tego artystę ewenementem. Za każdym razem potrafił niebywale uszlachetnić pop, umniejszając jego szeroko pojęty banał i ukazać prawdziwą odsłonę sztuki. ★ (Blackstar) to zaledwie 40 minut muzyki. Jak na standardy – wydawnictwo wyjątkowo krótkie. Być może wydane w pośpiechu, chociaż wartość artystyczna by tego nie sugerowała. To nie ma już jednak znaczenia, bo ten album to dla mnie mistyczne epitafium, które zwłaszcza dzisiaj nabiera innego wymiaru. Jego śmierć tak jak sama twórczość – była dziełem sztuki.