SautruS – Reed: Chapter One

★★★★★★★★☆☆

1. Ricochet 2. The Knurr 3. Dumbledore 4. Kuelmaggah Part 2 5. Iomi Iomi 6. Fa’yka Ye’v Domoo 7. LOSAO 8. Suentist

SKŁAD: Weno Winter – wokal; Michał Nowak – gitara; Tomek Bushmansky – gitara basowa; Piotr „Ochota” Ochociński – perkusja

PRODUKCJA: Jan Galbas – Sounds Great Promotion & RG Studio

WYDANIE: 7 czerwca 2014 – Pink Tank Records

Do redakcji coraz częściej wpada polski stoner i chociaż nie ma u nas amerykańskiego piachu, to naszym rodakom idzie w tym gatunku wybornie. Trójmiejski SautruS jest tego kolejnym dowodem, a może nawet podstawą wobec wywiązania powyższej tezy. Nagrywają od roku 2012, a na koncie mają zaledwie EP-kę i parę koncertowych wydarzeń, ale na albumie nie słychać, abyśmy mieli do czynienia z amatorami bądź początkującą formacją. Tym bardziej, iż wygląda na to, że SautruS jako jeden z nielicznych ma na siebie jakiś naprawdę aspirujący do miana oryginalnego pomysł. 

Recenzja długo czekała na swoją kolej, ale tylko z tego względu, że tak sporą radość czerpałem z samego słuchania albumu, a z recenzją się najzwyczajniej zapomniałem. „Reed: Chapter One” to ich pierwszy, cieszący się prawami longplaya krążek. O czym od razu należy wspomnieć to klimat, który na szczęście nie ciągnie zbytnio do amerykańskiej tradycji epickości. SautruS w tym wymiarze brzmi naturalnie, bez naciągania gatunkowym blichtrem, za którym nie przepadam. Za takim stanem rzeczy oczywiście stoją własne wpływy, które SautruS z pomysłem przy kolejnych kompozycjach punktuje. Jest trochę psychodelii, atmosfery doomu oraz zaskakująco dużej roli bluesa.

Bez naciągania gatunkowym blichtrem.

Stoner swoją drogą to ciekawa forma, której garażowy brud niwelowany jest tolerancją do przyjemniejszych harmonii i mglących nam uszy melodii, o których przecież nie trudno o akceptację. Dajmy na to Queens Of The Stone Age, którego machina wzbiła się na szczyty popularności, grając napędzoną stonerem hard-rockową muzykę. Kyuss z drugiej strony wybierając tę drugą stronę medalu, zasypując się większą ilością piachu, został trochę w cieniu mainstreamu. Oba jednak opierały się na zgrzycie gitar, stłumionych brzmieniach i ciężkich obezwładniających riffach. Jak widać, wielowymiarowość formy i treści, jakiej można podjąć się za sprawą stoner rocka jest całkiem szeroka, a nasz polski SautruS bezwstydnie to wykorzystuje.

W tym gatunku dużo jest agresji, siły specyficznego transu. Trójmiejska formacja sięga jednak po jego bardziej przyswajalne oblicze, rzec można, opiewające pokorą do łagodniejszych elementów, które jednak niekoniecznie wykluczają brzmieniową bezkompromisowość. Zresztą spójrzcie okiem na okładkę, która w przeciwieństwie do innych stonerowych wydawnictw już sugeruje pewną dozę progresywnej delikatności, którą znamy od zespołów typu Baroness.

Nie silą się na pokaz swoich instrumentalizacyjnych sztuczek.

„Reed: Chapter One” to ciekawa mieszanka, do której ciężko byłoby przydzielić jakąś pojedynczą inspirację. Owszem, są zauważalne, ale zanikają wraz z większym zgłębieniem tego materiału. Eklektyzm jest bowiem wyraźnie postawiony na tym albumie jako priorytet. Są tutaj przeboje typu Ricochet z muzyką pachnącą mszalnymi świecami Black Sabbath z czasów „Vol. 4” (1972). A jeśli już jesteśmy przy tym zespole, należy koniecznie wspomnieć o LOSAO oraz Iomi Iomi, której tytuł tej drugiej mówi już sam za siebie. Swoją drogą to jedna z najlepszych kompozycji na płycie, bo nie brakuje tu absolutnie niczego. Energia, motoryka, harmonie, melodie. Wymieniać mogę tak długo. Jest wszystko!

Kolejny The Knurr zmienia oblicze SautruS, stawiając ich w szranki z enigmatyką Toola, na którą bez wątpienia rzucają się cieniem aluzje do wokalisty Maynarda Jamesa Keenana, gdzieniegdzie przypominając również barwą Glenna Danziga. W Kuelmaggach Part 2 mamy coraz większą dawkę połamanych wątków, nieszablonowych przejść i skrupulatnie rozwiniętych motywów. W podobnej atmosferze zestawiłbym również ostatni Suentist, który zwrócił moje skojarzenia w stronę A Perfect Circle oraz Alice in Chains.

SautruS nie sili się na pokaz swoich instrumentalizacyjnych sztuczek, bo jeśli chcą zwolnić, kontrastują energię większości kompozycji krótkimi balladowymi miniaturami. Takimi są gitarowy Dumbledore oraz etniczno-psychodeliczny za sprawą bębnów i klawiszy Fa’yka Ye’ve Domoo. Niby ciekawie uzupełniają należytą pustkę, która po gniewie gitar po prostu musiała powstać, ale niezupełnie pasują do koncepcji albumu i trudno tak naprawdę zrozumieć ich cel, bo niepotrzebnie zaniżają krążkowy temperament. Pozostała większość kompozycji to na szczęście kolejne odmiany rzetelnego stonerowego piachu, z pełnią gitarowego wiru solówek i ciężkich pamiętliwych riffów. Te pierwsze niestety pozostawiają sporo do życzenia. Wydaje mi się, że zupełnie nie mają w sobie należytego polotu, jakby nieśmiało podejmując solowe wykony, bez wiary we własne możliwości. To jednak jeden z nielicznych tu mankamentów. 

Debiut i to od razu ze skokiem na głęboką wodę.

Nie ma to tamto. Muzyka na „Reed: Chapter One” wgniata w fotel i wcale nie próbuję z niego wstać, bo w tym samym czasie uderzają mnie swoim pięknem wprost genialne melodie, które zlizują rany po piaskowej burzy. Świetne gitary, naturalna perkusja, dudniąca motorycznym smakiem gitara basowa i ten… wokal.

Weno Winter jak pozostali muzycy również nie dystansuje swojego potencjału, brnąc w zawiłe korytarze melodii, niekoniecznie błyszcząc dokładnością… To jednak w przypadku tego typu konwencji należy uznać za atut, bo wydaje się być spontaniczny, chociaż przyznaję, że czasem brzmi też po prostu jako technicznie niedopracowanie. Dużo w nim chrapliwego brudu, który paradoksalnie wyrasta z czystych odcieni oktaw. Bez krzykliwej rozpaczy stonerowej furii, ale z tajemniczą wonią psychodelicznej nostalgii (The Knurr, Kuellmaggah Part 2). Mnie tym kupił. Brzmi naprawdę zawodowo, a przy tym – co najważniejsze – wiarygodnie.

W zasadzie nie wiem, do czego się przyczepić. Może jako długograj jest za krótka, a formacji być może brakowało pomysłów lub bali się podejmować ryzyka strawienia własnego ogona? Nie zamierzam jednak szukać igły w stogu siana. Dostałem 35 minut wyjątkowo dobrego grania, więc absolutnie nie mam na co narzekać. Oby potwierdzili to kolejnym, tym razem pełnowymiarowym wydawnictwem. Narracja „Reed: Chapter One” w zakresie stoner rocka zaprezentowana została w pełni swojego wymiaru. Debiut i to od razu ze skokiem na głęboką wodę. Nie widzę jednak potrzeby, aby musieli szukać koła ratunkowego, bo dużej konkurencji, przynajmniej na naszym rynku, nie mają. Dla fana gatunku to pozycja obowiązkowa, ale polecam również dla tych bardziej opornych na pustynne klimaty, bo SautruS gra ten materiał na swoją wyjątkową modłę. Może i Was zaskoczą!