Czwarta płyta studyjna niemieckiego Radare stanowi kolejną, bardzo udaną próbę balansu pomiędzy post-rockiem, dark jazzem a mrocznym filmowym ambientem. Ich ostatni krążek daje coraz więcej miejsca gitarom i syntezatorom, zachowując jednocześnie silną wolę eksperymentalizmu jazzowych struktur. Ta płyta to mistrzowski pokaz gęstej atmosfery, gładkich i zapamiętywalnych licków oraz przeplatających wszystko elektronicznych elementów. Odeszli od abrazyjnych tekstur dźwięku reprezentujących artystyczną schizofrenię i skupili się na bardziej malowniczej narracji formy, dodając do niej m.in. ujmujący koloryt saksofonu. Możemy się o tym przekonać już w pierwszym genialnym utworze Loup De Mer. Dzięki zwiększeniu roli gitar i syntezotorów całość ma bardziej kontemplacyjny wydźwięk, zwiększając przy tym poczucie głębi kompozycji. Utwory z rzadka kiedy mają puentę, ale taki też był zapewne zamiar, aby wszystko było przeciągnięte w czasie. Nie do końca określone, ani muzycznie, ani z perspektywy formy. Tak, aby narracja pozostawiła wątek nieskończoności – historię, którą dopowiedzieć musimy sobie sami. Utwory są refleksyjne i mroczne. Czasem przypominają filmową aurę Quentina Tarantino, gdzie groteskowość westernwoskiej fabuły podparta gitarowym tremolo miesza się z industrialnym popłochem ery postkomunistycznego NRD. Innym razem do naszych drzwi puka David Lynch, a raczej agent Cooper z produkcji Twin Peaks, który wprowadza jeszcze większy zamęt niż w drugim sezonie tego serialu. Wydaje się, że najważniejsze na tym albumie jest odpowiedni moment wypełnienia pustki i żonglowanie pogłosem. Subtelność perkusji, atmosferyczne wykończenia elektroniki, mgliste gitary i konwulsyjny bas. Atmosfera jest chłodna. Nie do końca komfortowa, ale na tyle przytłaczająca, że przycisku stop za nic w świecie nie chcesz nacisnąć.