Zmieszajmy Arctic Monkeys z Ennio Morricone i powstanie nam Robotmonkeyarm. To tak w skrócie. Twór naprawdę unikalny. Integrujący wpływy lat 60. i 70., które skąpane są we współczesnym stylu na miarę ekstremów Mike’a Pattona, zwłaszcza z pokładu Mr. Bungle. Zresztą sporo tu również kuglarskich instrumentalizacji Johna Zorna. Dużo w tym awangardy i eksperymentalnego rocka. Sklasyfikować jednak jednoznacznie ciężko, bo równie dobrze mógłby być to soundtrack do któregoś z filmów Stanleya Kubricka czy Quentina Tarantino, który oplata garażowa instrumentalizacja i delikatna aura jazzu. Udowodnili, że progresja i muzyczna fuzja nie ma granic, gdzie większość elementów dramatycznie obija się o sporą dawkę psychodelii. Pod gradem mnóstwa inspiracji i muzycznej agresji dostajemy mieszankę świetnie skumulowanego materiału, do którego nie sposób nie wrócić po raz kolejny. Na końcu przesłuchania zalewa nas fala delirium, z której ciężko się wynurzyć i ochłonąć, ale kto by mógł po takiej paradzie instrumentalnej orgii.