Jack White to iście muzyczny ślusarz. Ciężki, burzliwy, ale nowoczesny blues rejestruje dokładnie w ten sam sposób. Rzetelnie, dokładnie i z wielką pasją. Artysta stworzył jak zwykle aranżacje nie tyle intensywne, co pomysłowe. Gęstość rytmicznej walki. Bezczelna moc rockowego fortepianu. Skowyt jakby zardzewiałej organicznej gitary spowitej w garażowej instrumentalizacji. Liryczność ukazana w feerii duchowości. Wszystko zaczyna jednak niebezpiecznie zbliżać się ku sielankowym balladom. Autor mydli nasze uszy „zrestaurowanym” materiałem komputerowego pietyzmu. Frontman zaciera gatunki, które kwitną w produkcyjnym przepychu. Lazaretto według źródeł oznacza hospicjum dla trędowatych. Osobiście uważam, że jak na obłąkanego, artysta po raz kolejny ukazał muzyczny kunszt na najwyższym poziomie. „Lazaretto” to doskonały koktajl funkowo-bluesowej emfazy, ale dla wielu okaże się to jednak błyszczeć powtarzalnością. Zwietrzały to aperitif, ale bynajmniej na razie jeszcze nie razi.