Pogoda w naszym kraju ostatnio nie rozpieszcza – a wręcz kojarzy się z klimatem subpolarnym i Daleką Północą. Miejmy nadzieję, że taki stan rzeczy nie potrwa długo, a w oczekiwaniu na wiosnę, warto sobie przypomnieć o tym, że kraje skandynawskie to ogromny rynek muzyczny, któremu świat zawdzięcza wielu legendarnych wykonawców i kompozytorów.
Przygotowując się do pisania tego artykułu, nie spodziewałem się, jak ogromna jest różnorodność stylistyczna artystów stamtąd pochodzących, i ilu tak po prostu pod wpływem chwili byłem sobie w stanie przypomnieć. No bo kto choć raz nie tańczył do Dancing Queen Abby, nie siedział na trybunie stadionu albo hali sportowej przy dźwiękach Final Countdown Europe, nie zachwycał się teledyskiem do Take on Me A-ha, albo nie był zaskoczony zwycięstwem Lordi w konkursie Eurowizji. Radio co jakiś czas przemawia głosem Mansa Zelmerlowa, nastolatki wzdychają do HIM, The Rasmus czy Nightwish, a rzesza polskich fanów zapełnia hale na koncertach Sabatonu. Tamtejsza scena heavymetalowa zresztą to w ogóle materiał na chyba całą encyklopedię, bo gdyby zechcieć napisać nawet serię artykułów, powstałby tasiemiec porównywalny z tym znanym, amerykańskim, w którym to żona głównego bohatera jest jednocześnie matką dzieci sąsiada jego nieślubnego syna…
Postanowiłem więc wybrać dziesięciu takich twórców, którzy są moim zdaniem z jakiegoś powodu oryginalni i warci poznania, a czasem przypomnienia – zdarzył się nawet jeden klasyk. Niektóre z pozycji mogą zaskoczyć, a niektóre zdziwić, jednak pamiętajcie, że jest to wybór czysto subiektywny.
10. Edvard Grieg (Norwegia)
Nie mogłem o nim nie wspomnieć, choć w anturażu bardziej rozrywkowych muzyków może wyglądać kuriozalnie. Nie znalazł się tutaj przypadkowo – jego największe utwory można spokojne włożyć do szufladki „znam, ale nie wiem czyje i jaki tytuł”. „Chopin Północy”, jak przed laty nazywano Edvarda Griega, może być śmiało stawiany w jednym rzędzie z największymi kompozytorami XIX wieku, jak Schubert, Czajkowski, Liszt czy wspomniany już wcześniej nasz wielki rodak. Jego Poranek, część inspirowanej dramatem Henryka Ibsena suity „Peer Gynt” (1876) to jedna z najbardziej chyba baśniowych i najpiękniejszych (a jednocześnie najbardziej wyeksploatowanych w radio i telewizji) kompozycji muzyki klasycznej, podobnie jak fragment W Grocie Króla Gór z tego samego dzieła. Absolutna jazda obowiązkowa każdego muzycznego erudyty. 9. Wig Wam (Norwegia) Eurowizja, poza totalnym kiczem i festiwalem sympatii geopolitycznych, ma swoją dobrą stronę. Gdyby nie ona, a przynajmniej jej edycja z 2005 roku prawdopodobnie nie poznałbym tych sympatycznych natapirowanych glamrockersów z norweskiego Halden. Niestety, rozwiązali się w 2014 roku, ale gdyby istnieli nadal, mogliby z dumą i bez kompleksów nieść pstrokaty sztandar z cekinami ramię w ramię ze Steel Panther – typowi wymalowani łowcy biustonoszy. Na początek – „Wigwamania” z 2006 roku.
8. The Hellacopters (Szwecja) Zachodzę od dawna w głowę, jak to się stało, że ta kapela jest tak mało popularna w Polsce. Toż to czysty dynamit! Nicke Andersson z kolegami grają esencjonalnego, energetycznego hard/garage rocka, pasującego na równi do jakiegoś zadymionego klubu w Sztokholmie i na festiwal w Roskilde. Cudownie szorstcy i melodyjni zarazem, świetnie prezentujący się na scenie, przebojowi – długo by wymieniać pochlebstwa i superlatywy. Przygodę z nimi warto zacząć od albumu „Air Raid Serenades” (2006), który jest składanką ich najlepszych utworów.
7. Leningrad Cowboys (Finlandia)
Sytuacja podobna do tej ze Spinal Tap – zespół utworzony na potrzeby filmu zaczął żyć własnym życiem i nagrywać muzykę. Nadnaturalnie długie kacze kupry na głowach, wprost proporcjonalne rozmiarem do butów ze szpicem, umiłowanie do traktorów, rosyjskiego folkloru, drwiny z klasycznych hitów rocka, występy z Chórem Armii Czerwonej, samozwańcza łatka najgorszego zespołu rockowego w historii… Jednym słowem szaleństwo, którego najlepiej słucha się razem z oglądaniem teledysków czy koncertów. Na początek – Total Balalaika Show – Live in Helsinki z 1993 roku. 6. Kvelertak (Norwegia) Freddie Mercury przywdziewał czasem koronę, Slash cylinder, a Erlend Hjelvik z Kvelertak nosi na głowie… sowę. Na pewno spodobałoby się to pewnej skądinąd popularnej polskiej instruktorce od spraw damsko-męskich (wiecie, jaki „hit” mam na myśli), ale to nie outfit jest tu najważniejszy. Muzyka to mieszanka punk rocka, metalu i najlepszych hardrockowych wzorców sprzed lat, wykrzyczanych blackmetalowym wokalem, w swoim ojczystym (sic!) języku. Jak na razie mieliśmy okazję delektować się trzema albumami, ale arcydziełem, docenionym przez zachodnią krytykę (96. pozycja na liście 100 największych albumów heavymetalowych Rolling Stone’a) jest „Meir” z 2013 roku – absolutnie trzeba posłuchać.
5. The Vintage Caravan (Islandia) Z końca świata, ojczyzny Sigur Ros i Bjork, nadjeżdża odlotowo-stonerowa jazda w najlepszym stylu. Inspiracje wczesnym heavy rockiem w stylu Deep Purple, Uriah Heep czy Led Zeppelin słychać od razu, oprócz wymienianych przez muzyków takich tuzów jak Mastodon czy Rush. Wspaniale sfuzzowane, lampowe brzmienie, podlane psychodelicznym sosem z magicznych grzybków, i kompletnym brakiem chęci na żadne kompromisy. Rozszerzcie swoje umysły przy dźwiękach „Arrival” (2015), bo naprawdę warto. 4. Ghost (Szwecja) … czyli jak „obrażać papieża”, i jeszcze na tym zarobić. Papa Emeritus i Bezimienni Ghule zyskują coraz to więcej fanów na świecie, a ich muzyka jest doceniana, czego dowodem jest Grammy za utwór Cirice. To niezwykły miks shock rocka, symfonicznego rozmachu, doom metalowych riffów, niezwykle przebojowych, wodewilowo-groteskowych melodii i teledysków jakby rodem z horrorów wytwórni Hammer. Znaleźli się tutaj nie dlatego, że nie są znani, ale dlatego, że naprawdę WARTO ich poznać. Część słuchaczy może spychać ich na margines za kontrowersyjność, wrażenie próby sprzedania się jako produktu czy rzekomą obrazę uczuć religijnych, ale nic takiego nie ma miejsca –oficjalnie w wywiadach odcięli się od jakichkolwiek satanistycznych sympatii czy chęci obrażania kogokolwiek. A „Meliora” (2015) to album, który polubią zarówno metalowe świry, jak i fani Abby.
3. Baby In Vain (Dania) Baby (i „bejbi”) górą! Duńskie trio z dwiema paniami na froncie to taki podrasowany powrót do najlepszych „najntisowych” tradycji, miks hałaśliwej alternatywy, bluesa, grunge z nonszalancko niedbałym damskim wokalem. Jak na razie na koncie tylko jeden album („More Nothing”, 2017), ale trzeba mieć nadzieję, że już niedługo przeczytamy ich recenzję spod pióra na przykład Davida Fricke’a. Oby! 2. Turbonegro (Norwegia) Punk, glam, surowy hard rock i heavy metal – muzyka Turbonegro to skrojony na miarę czad podany w bardzo ciekawym wizerunku scenicznym. Niezaprzeczalnie przeszli już do historii i klasyki punk rocka, szczególnie albumem „AssCobra” (1996), na którym wbrew tytułowi nic oprócz jadowitego węża nie jest z… no właśnie, stamtąd. Nie spodziewajcie się ballad, a przed słuchaniem skonsultujcie się z lekarzem lub farmaceutą. Na początek może być wspomniany klasyk, ale ja osobiście polecam odrobinę moim zdaniem ciekawszy „Apocalypse Dudes” (1998).
1. Blues Pills (Szwecja) Można śmiało powiedzieć, że są już na świecie jednym z symboli fali retro rocka. Nie tylko dobrze się ich słucha, ale i ogląda (fantastycznie piękna frontmanka Elin Larsson), a bilety na ich żywiołowe koncerty sprzedają się na pniu. Ich granie to wypadkowa najlepszych wzorców z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – gdyby nie produkcja, to można by odnieść wrażenie, że to jakaś zaginiona perełka z tamtej epoki. Ich debiut z 2014 roku niczym bluesową pigułkę połkniecie na raz.