Wiecznie uśmiechniętego lidera kwartetu nie da się nie polubić. |
Setlist:
1. Pieces of Emotion 2. Shine and Blue 3. Song for Her 4. Loving You 5. Clubbing 6. Springtime Dancing 7. Walking By Your Side 8. Beats and Bounce 9. Drum Solo 10. Snapshot
Manu Katché, czyli francuski perkusista, który zyskał sławę, grając u boku Stinga, Petera Gabriela, Joni Mitchell, Jeffa Becka, Joe Satrianiego, Herbiego Hancocka czy Tracy Chapman, a to i tak nie wszyscy… Imponujące, prawda? Fani z Polski znają go dobrze ze świetnych albumów, pośród których wiele nagrał z naszymi twórcami. Mimo udziału w mnóstwie popowych produkcji wydaje się jednak, że do tego jazzowego trójbrzmienia, jakiego miałem przyjemność wysłuchania podczas tego wieczoru ma wyraźną słabość i dobrze, bo wychodzi na tym wyśmienicie. Przed tą nocą zagrali setki podobnych koncertów, a jeden z nich zarejestrowany został na płycie „Live in Concert” (2014) w paryskim klubie „New Morning”, gdzie jest swoistą gwiazdą. A we Włoszech? Tak emocjonalnego przyjęcia może nie było, ale sala pustkami bynajmniej nie świeciła.
Wieczór kołysze nas przykuwającymi uwagę rytmami, które rozgrzewają jeszcze mocniej i tak już gorące do czerwoności sycylijskie słońce. |
Wiecznie uśmiechniętego lidera kwartetu nie da się nie polubić. Muzyka M. Katché elektryzuje od pierwszych minut, ale nie oddawałaby tego bez doskonale zgranego zespołu. Towarzyszyli mu bowiem dynamiczny trębacz Luca Aquino, który zastąpił wydawać by się mogło niezrównaną ikonę nu jazzu – Nilsa Pettera Molværa. Włoch różnicuje brzmienia swoimi „perkusyjnymi tonami”, a jego siłą jest aksamitna liryka wzorem Paola Fresu, od którego pobierał niegdyś lekcje. Norweg Tore Brunborg, czyli znany „następca” Jana Garbarka wzrusza równie lirycznym saksofonem tenorowym, który „dostraja” swoimi dialogami często arabeskowo brzmiącą trąbkę swojego kolegi, a czasem też zasiada za funkowym odcieniem basowego syntezatora. Subtelny pianista Jim „James” Watson z Anglii to już tylko wisienka na torcie, który przede wszystkim koi nasze uszy klasycznymi organami Hammonda.
Zastąpił wydawać by się mogło niezrównaną ikonę nu jazzu – Nilsa Pettera Molværa. |
Wieczór kołysze nas przykuwającymi uwagę rytmami, które rozgrzewają jeszcze mocniej i tak już gorące do czerwoności sycylijskie słońce, chociaż wydawać by się mogło, że zaczynając skrytym numerem Pieces Of Emotion, nie przywieźli ze sobą zbyt dużo energii. Brzmienie jednak nabierało kolorytu i ciepła z każdą kolejną kompozycją, w tym następnym, moim ulubionym zawadiackim Shine and Blue. Łagodnie przygrywany motyw dał duże pole do popisu hammondowej ekspresji, ale zaprowadził również w improwizacyjne rejony psychodelii połamanych rytmów, na których tle świetnie spisał się swoją wibracją saksofon i studząca całą atmosferę trąbka.
Song For Her była próbą złapania oddechu. Melancholijny fortepian wchodzi tu swoim melodycznym mezaliansem, który stopuje perkusyjne statyczne bicie perkusji i oniryczne organy Hammonda, na których roztaczają się delikatne dźwięki Norwega. Finał to fuzja instrumentarium wszystkich muzyków, którzy scalają swoje umiejętności na linii bardzo przyjemnego smooth jazzu. W kolejnej kompozycji, Loving You, mimo że stanowi twór bez perkusjonaliów, M. Katché nie pozwala o sobie zapominać i dołącza do zespołu za samymi organami, podtrzymując transowe tło do pięknego nostalgicznego utworu swoimi charakterystycznymi prymami. Tu głównymi bohaterami są jednak rozczulająco uzupełniające się trąbka i fortepian, których liryzm wznosi się na wysoki poziom emocjonalnego sznytu.
Czysta kurtuazja czy też nie – znudzonych na sali nie widziałem! |
Nie było trzeba długo czekać, aby z tej melodycznej hipnozy wyjść i przebić się przez membranę rytmicznych kawalkad w kompozycji Clubbing, jakże pięknie zakończonej wybujałą fantazją samego perkusisty w swoim solowym wykonie. Zaraz po tym kwituje to, zresztą, po raz pierwszy tego wieczoru, że jest chyba na to za stary. Faktycznie oddech uspokoił mu się dopiero pod koniec całej wypowiedzi. Czy to z żartu, czy naprawdę tak czuł, ale w pewnym momencie wyraził również podziękowania tym, których widzi w pierwszych rzędach, bo do tej pory nie usnęli. Takie koncerty się ponoć też zdarzały, chociaż jak sam artysta stwierdził, być może w ten sposób to w niektórych krajach doceniają. O jaki chodziło jednak nie wspomniał. Niemniej jednak, ta energia między zespołem a publicznością jest niezmiernie potrzebna, za co nie mógł przestać dziękować wobec tak ciepłego przyjęcia. Czysta kurtuazja czy też nie – znudzonych na sali nie widziałem!
„Następca” Jana Garbarka. |
Drugą część koncertu otworzyli moim kolejnym faworytem Springtime Dancing, który kusi melodyką wysokiego i „piskliwego” saksofonu sopraninowego na tle zadziornego fortepianowego riffu. Perełka! Przy kolejnym Walking By Your Side miałem może wrażenie delikatnego rozejścia przez zawarte w kompozycji dysharmonie, ale dalsza część wrząca wręcz big bandowym zacięciem cały niesmak ostatecznie zniwelowała, a niezwykle eteryczne elementy wokalizy finalizujące kompozycję potwierdziły ich wysoki poziom artystyczny. Na moment wszystkich jakby oniemiały, ale Beats and Bounce ponownie rozjudził trochę bardziej przebojową odsłonę zespołu, opierając utwór na groovie mocnego brzmienia basowego syntezatora oraz ostrych, bardzo odważnych solowych wyjściach sensualnej trąbki, która podtrzymywała utwór w pięknym melodycznym motywie.
Bis okazał się być pozornie minimalistycznym momentem, kiedy na scenę wyszedł samotnie w blasku reflektora lider kwartetu, którego niezwykle rozwinięte solo nie pozostawiło złudzeń, kto kieruje całą tą koncertową machiną. W kawalkadzie perkusyjnych eskapad nie przeszkadzają mu nawet wypadające z rąk pałeczki z nadmiaru energii, które błyskawicznie zastępuje zapasowymi. Bis nie mógł się jednak zakończyć jego rytmicznymi rewolucjami, bo na koniec otrzymaliśmy znany Snapshot, który klamrą wspólnego udziału widowni dołączającej do formacji, śpiewając główny motyw melodyczny, podsumowała cały sycylijski wieczór.
Muszę przyznać, że wszystkie kompozycje tej nocy na żywo zrobiły na mnie niespodziewane wrażenie ze względu na swoją elastyczność wobec tego, czego można doświadczyć, słuchając samych albumów. Pomimo dość skrajnego trzymania się wyniesionych na płytach struktur, brzmienie wydawało się naprawdę swobodne, bardziej żywiołowe, a muzycy mimo że grali te numery tysiące razy, to nie czuć było od nich znużenia, nawet jeśli nie pokusili się o wyjątkowo długie improwizacje. Pokazali więc naprawdę kreatywną gamę brzmieniowej frywolności. Dla mnie to wystarczyło!