c798e31e-9dde-485b-983d-4b6c377abc60
c798e31e-9dde-485b-983d-4b6c377abc60

Dysonans – kiedy dźwięki się kłócą, ale w dobrym stylu

Czy dysonans to dźwiękowy fast food?

Zaczynając od najbardziej oczywistego pytania: co to do diabła jest ten dysonans? Dla niewprawnego ucha może to być muzyczny odpowiednik nieudanego obiadu – niby miała być carbonara, ale kucharz stwierdził, że dorzuci trochę kiszonych ogórków. Ale dla tych, którzy potrafią docenić piękno chaosu, dysonans to prawdziwy majstersztyk. To właśnie te dziwne, nieoczekiwane połączenia dźwięków sprawiają, że muzyka nie jest monotonna jak sygnał budzika o szóstej rano. Dysonans to jakby ktoś na scenę wprowadził kogoś, kto zagrałby na ukulele podczas symfonii Beethovena – z początku szok, ale później zaczynasz doceniać, że to w sumie działa.

Trochę chilli dla ucha

Pomyśl o dysonansie jak o odrobinie chilli w twoim ulubionym daniu. Jasne, może ci się wydawać, że jedzenie staje się trochę zbyt pikantne, ale to właśnie ta nuta pieprzu podkręca smak. Podobnie działa dysonans w muzyce. Kiedy słuchasz idealnie ułożonych dźwięków, wszystko jest gładkie, harmoniczne – jak dobra kawa latte. A potem nagle, bam! – wchodzi dysonans i wprowadza zgrzyt. Może nie od razu go docenisz, ale jak zrozumiesz, o co chodzi, nagle wszystko zaczyna smakować lepiej. Dysonans to coś, co dodaje muzyce głębi – jak piwo po tłustym obiedzie, rozkładając gorycz i pobudzając kubki smakowe.

Od świętokradztwa po sztukę

Wróćmy na chwilę do przeszłości. W czasach baroku i klasycyzmu, dysonans był jak ten hałasujący sąsiad – nikt go nie lubił, ale wszyscy wiedzieli, że gdzieś tam jest. Kompozytorzy starali się go unikać, jakby to była najgorsza rzecz, jaka może spotkać melomana. Jednak to właśnie ci odważni, zuchwali twórcy, jak Beethoven czy później Igor Strawiński, postanowili powiedzieć: „Hej, a co, jeśli zamiast uciekać przed dysonansem, spróbujemy go wykorzystać?”. I tak oto narodziła się nowa era muzyki – era, w której dysonans przestał być czymś złym, a zaczął być uznawany za formę ekspresji.

Pierwszy rebeliant dysonansu

Trzeba to powiedzieć jasno – Beethoven nie bał się dysonansu. O ile wcześniejsi kompozytorzy starali się wprowadzać go tylko po to, żeby szybko wrócić do harmonii (bo przecież nie można zbyt długo szokować uszu słuchacza), to Beethoven zaczął traktować dysonans jak starego kumpla, z którym można wypić piwo. W jego dziełach dysonans nie jest już tylko środkiem do osiągnięcia harmonii – jest integralną częścią muzycznej narracji. To coś jak rozmowa, w której czasem musisz się pokłócić, żeby w końcu dojść do porozumienia. I to właśnie dzięki temu Beethoven zapisał się w historii jako prawdziwy mistrz dysonansu.

Gdy każdy dźwięk ma głos

A teraz przenieśmy się o kilka wieków w przód – do świata Arnolda Schönberga, twórcy rewolucyjnej dodekafonii. Schönberg stwierdził, że klasyczna hierarchia dźwięków – gdzie jedne akordy są ważniejsze od innych – to przeżytek. To tak, jakby w orkiestrze jeden instrument miał większe znaczenie niż reszta. „A co, jeśli każdy dźwięk będzie miał równą wartość?” – pomyślał Schönberg i stworzył muzyczny odpowiednik równości społecznej. Nagle dysonans stał się nieodłączną częścią muzyki, a każdy dźwięk, niezależnie od tego, czy był harmoniczny, czy nie, miał prawo do istnienia. Dla niektórych słuchaczy to była prawdziwa anarchia, dla innych – wreszcie wolność dźwięków!

Jak to działa? Dysonans w praktyce

Ale jak to wygląda w praktyce? Weźmy na przykład „Verklärte Nacht” Schönberga. To dzieło, które w jednym momencie może cię uspokoić, a w następnym rozdrażnić. Jakby ktoś grał na emocjach jak na skrzypcach – raz gładko, raz szarpanie struny. W jednym momencie czujesz, że wszystko jest na miejscu, a w następnym dysonans uderza jak niespodziewany cios. To trochę jak życie – nigdy nie wiesz, kiedy nadejdzie chaos, ale w tym chaosie też można odnaleźć piękno.

Penderecki i Wojna Światów

W Polsce mieliśmy własnych mistrzów dysonansu. Weźmy takiego Krzysztofa Pendereckiego – człowiek, który na dysonansach zbudował całą swoją muzyczną filozofię. Jego najsłynniejsze dzieło „Tren – Ofiarom Hiroszimy” to prawdziwa dźwiękowa apokalipsa. Penderecki nie bał się grać na emocjach słuchaczy, tworząc utwory, które wzbudzały lęk, napięcie i niepokój – ale właśnie w tym tkwiło ich piękno. W końcu, jak powiedział sam kompozytor: „Muzyka nie zawsze musi być przyjemna. Czasami musi boleć”. I w jego dysonansach rzeczywiście coś boli, ale to ten rodzaj bólu, który oczyszcza – jakbyś po maratonie napięcia wreszcie mógł odetchnąć głęboko.

Dźwiękowe katharsis

Gdyby życie było symfonią, dysonans byłby jego codziennością. To właśnie te momenty, kiedy nic nie idzie zgodnie z planem, kiedy czujesz się rozbity, to chwile, które później zapamiętujesz najbardziej. I podobnie jak w muzyce, dysonans daje nam okazję do refleksji – do tego, byśmy przestali traktować rzeczywistość jako prostą linię i zaczęli widzieć ją w jej pełnej, złożonej formie. Tak jak w utworach Schönberga czy Pendereckiego, dysonans nie musi być rozwiązany – może trwać, rezonować w nas, jak niewygodne pytanie, na które nie ma prostej odpowiedzi.

Dysonans to nie błąd, to cel

Nie bójmy się dysonansu. To, co na pierwszy rzut oka (czy raczej ucha) wydaje się chaosem, może okazać się najbardziej wyrazistym elementem całej kompozycji. Dysonans to sposób, w jaki muzyka – i życie – przypomina nam, że harmonia nie zawsze jest celem, czasami to droga do niej jest najważniejsza. A więc, następnym razem, gdy usłyszysz coś, co nie pasuje, zamiast skrzywić się z niesmakiem, pomyśl: „To tylko dysonans – może za chwilę coś z tego wyjdzie”. A jeśli nie – to też dobrze!