Co też tu autor ma na myśli? Ano czytajcie… Jako że dużo tej formacji zawdzięczam, taka publikacja prędzej czy później powstać musiała. Nie chcę tu jednak pisać o walorach muzycznych tego zespołu. Od tego są recenzje. Zwracam uwagę wyłącznie na produkt, który ten zespół sobą stworzył.
Znieśli granicę mainstreamu, a thrash metal postawili w szrankach z radiowymi przebojami. Metalowy magnes – chciałoby się powiedzieć i chociaż połknąłem tę samą pigułkę, to nie wiem, co tak naprawdę stoi za ich sukcesem. Są „rockową” potęgą, chociaż jako takiej rewolucji w świecie muzyki nie zrobili. Ot, metalowi buntownicy, jakich w tamtym czasie było na pęczki. Nie mówię tu o samej popularności, bo przecież tego im nikt odebrać nie może. Mówię o domniemanym przełomie, który jakoby mieli zapoczątkować. Myślę, że było to kwestią czasu, bo gatunkowo elementy brzmienia ciągle się ze sobą zdzierały. Stylistyczny przełom i takowy boom musiał więc nastąpić. Tak czy siak!
Wydaje się, że Metallica znalazła się po prostu w odpowiednim miejscu i w jeszcze lepszym czasie. Co więcej… wydawać by się też mogło, że zrobili coś zupełnie z innej beczki. Fakt! Zmienili podejście do sztuki właśnie tej kategorii i tego kalibru. Wróciła na salony, a może ostatecznie dostała na nie dożywotnie wejściówki. Współcześnie można ochrzcić ten zespół marką na sterydach i permanentnym show dla mas. Mają bowiem spore fory nad innymi reprezentantami tej muzycznej stylistyki i nawet jako wierny ich wielbiciel lat młodzieńczych nie wiem, czy nie do końca jest to zasłużone. Nie to, że przestałem dzierżyć ich granie, bo tak nie jest, ale spora w tym rola marketingu, który z czasem – powiedzmy sobie szczerze – umniejszył rolę sztuki wobec chęci muzycznej popularności. Czy tego chcieli, czy nie!
Powiedzmy sobie szczerze, pod względem sztuki nie jest to ewenement. Słuchając Metalliki, połykam ich jako produkt. Nieposzlakowany, ale skomercjalizowany „bełt”, który powstał na morzu niedorobionych grup niemogących wytrzymać publicznej presji. Stapia granice tolerancji. Budzi jednak podziw u jednych i u drugich… 100 milionów egzemplarzy albumów? Niewielu może przecież pochwalić się takim wynikiem… Metallica sprawdza się bowiem jako metalowy posąg i równie dobrze jako popkulturowa ikona. Z naciskiem na to drugie. Ikona buntu, który w takim tempie i rozmachu rzadko zyskiwała sobie akceptację mas. Zyskała sobie sympatię i gloryfikację swojego muzycznego bytu.
Idąc na koncert, widać w nich bożków, którzy w większości nam towarzyszyli w jakimś tam etapie życia, więc przecież tych dziadków dzisiaj nie odepchniemy. I tak akceptujemy kolejne ich muzyczne rozdziały, bo mamy szacunek, który świetnie sobą utwierdzili. Pojawiająca krytyka jakby naiwnie stara się coś wnieść do świata publicznej opinii, ale każdy tam swoje wie, że Metallica to muzyczna twierdza, którą ciężko byłoby zburzyć. Tworzenie marki rządzi się jednak swoimi prawami. Ten zespół zrobił to nad wyraz inteligentnie, ściśle kontrolując swój wizerunek. Oczywiście duża w tym rola poczty pantoflowej, która rozrastała się w niewyobrażalnym tempie. No bo przecież tego zespołu nie da się nie lubić, prawda? Ja jednak czasem mam wrażenie, że słucham ich zwyczajnie z sentymentu, który jednak z drugiej strony powstał na trwałych fundamentach godzinnych przesłuchań.
Cóż, kiedyś muzykę i marketing dzieliła pewna granica: biznesu i sztuki. Metallica była jedną z tych grup, która otwarcie ją zburzyła. Rozrosła w sobie marketingowe łożysko i pokazała, że mimo wszystkich przeciwności losu, jeśli wierzy się w to, co się robi, tworząc siebie i swoją markę, możemy przebić każdą błonę dziewiczą opinii publicznej. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie to w pewnym stopniu intymny precedens. Samonapędzające się koło uwielbienia. A ja? Czemu właściwie poświęcam im ten felieton? A niech to… po raz kolejny się złapałem.