fot. Marcin Puławski |
John Scofield to jeden z najbardziej cenionych gitarzystów jazzowych na świecie. Historię jego twórczości znać więc wszyscy powinni. Kolaboracje z Milesem Davisem, Charlesem Mingusem, Gerrym Mulliganem czy Garym Burtonem to tylko początek długiej listy jego historii współpracy z legendami. On sam mianem się takowym z czasem spowił. Scofield ma już niebagatela 65 lat, a jego twórczość wciąż niezmienna. Wyrafinowane brzmienie i upodobanie do „kanciastej” techniki gry na gitarze. Nadszedł jednak czas na zmiany. Zamiłowanie Scofielda do amerykańskich korzeni muzyki country nie jest tajemnicą, a na tym właśnie opiera się najnowszy rozdział jego twórczości. W wielu momentach swojej kariery przemycał elementy country, ale stylistyczny kameleon jeszcze za country oficjalnie się nie brał. Taki czas przyszedł z najnowszym, wybornie przyjętym wydawnictwem „Country For Old Man”, którą podjudza nas swoją wersją jazzowego renderingu klasycznego country. Ja sam fanem tego gatunku nie jestem, ale jego osoba jest chyba jedną z nielicznych, którzy potrafią sprawić, że słucha się tego wręcz znakomicie.
Dla mnie osobiście idealnym wprowadzeniem do najnowszej odsłony muzyki Scofielda była lektura Jacka Kerouaca „W Drodze”. Tzw. „wolna amerykanka” – przygody, narkotyki, alkohol i wolna miłość, ale co najważniejsze – wyzwanie rzucone obłudnej obyczajowości powojennej Ameryki. Muzyczna wizja Scofielda to właśnie taki trampowy obraz amerykańskiej wolności. Scofield maluje obraz tradycyjnego folkloru lat 50. i 60. Muzyki opartej m.in. na twórczości Hanka Williamsa, Merle’a Haggarda, George’a Jonesa, Dolly Parton etc. Country jest tu jednak zmanieryzowane na mocną jazzową modłę do tego stopnia, że o ten niedoceniany przez nikogo gatunek trzeba się nieźle naprosić, aby go faktycznie dosłyszeć.
fot. Marcin Puławski |
Scofielda chciałem zobaczyć na żywo od zawsze. Nie wiem do końca skąd wzięła się u mnie nadzwyczajna ciekawość jego osoby, ale to chyba jego niepowtarzalny styl, który zwłaszcza na tle jazzowych standardów zdecydowanie się wyróżnia. Kanciasta, ostra, acz melodyjna praktyka gry na gitarze absorbuje mnie niemiłosiernie. Jego gra nie jest czysta, ale zalotnie i detalicznie zaartykułowana. Wyrywa sobą nonszalancję gry, która daje pozorne wrażenie, że Scofield znajduje miejsce w takcie dla swoich dźwięków w ostatnim momencie. Często są to więc dźwięki niedociągnięte, ale jest w tym ironiczne piękno niedoskonałości i luzu, na którym jazz przecież wyrósł.
Scofield uparł się, że jeszcze nie pora i czas na zapomnienie o country. Pogrzeb odracza jak tylko może. Dostał wszak ostatnim wydawnictwem nagrodę Grammy za najlepszy jazzowy album instrumentalny. Nie wiem, na ile bierzecie sobie te nagrody do serca, ale powiem Wam, że zasłużenie. Nie dość, że zrobił „coś z niczego”, to robi to jeszcze nad wyraz wybornie. Zadanie aranżacji numerów country jest przecież teoretycznie proste, bo gatunek ten przecież z reguły nie wybija się jakąś ambiwalentną formą aranżacji. Scofield żartował kiedyś, że byłoby zdecydowanie trudniej zaaranżować utwory Kanye’ego Westa, aniżeli klasycznego country. Ja się kłócić nie będę! Inni pokuszą się o stwierdzenie, że na coverach wybić się jest łatwo, ale czy to, co zrobił na albumie Scofield można nazwać zwykłymi coverami? Dla mnie nadał tym utworom nowe życie, bo o ile oryginalnych kompozycjach raczej chęci słuchania bym wyjątkowej nie posiadał, tak album „Country For Old Man” wiercę od wielu dni.
fot. Marcin Puławski |
Najwierniejszy oryginałowi Mr Fool George’a Jonesa był doskonałym wstępem do tego wieczoru. Podobnie jak samo zakończenie w zwartej interpretacji Wayfaring Stranger z typowymi akcentami country na gitarze (twang) i atmosferą Nowego Orleanu. Obie kompozycje chociaż wiernie nawiązujące do pierwowzorów pięknie zbalansowały ideę nieomylnego jazzu z bardzo melodycznymi i stabilnymi popisami solowymi. Wobec swojego oryginał zdecydowanie odbiegł I’m So Lonesome I Could Cry, w którym pierwowzoru Hanka Williamsa szukać jest na próżno, głównie ze względu na zmienione tempo, swingującą perkusję Billego Stewarta i bebopową musztrę na kontrabasie Vincente’a Archera. Co ważne, pomimo subtelności dynamiki, utwór nie stracił na swojej intensywności. Podobnie zresztą w kompozycji Together Again, która utrzymywała ciekawość wrażliwą wymianą taktów Sullivan Fortnera ze Scofieldem. Technika nie była w tym przypadku najważniejsza, choć i na nią narzekać nikt nie mógł. Jazz od zawsze żerował na innych gatunkach muzycznych, a to co zrobił Scofield jest zarówno przyjemne jak i pouczające, chociaż wielu zarzuci mu sceptycznie niepotrzebną próbę treningu swojego stylu na jeszcze innym gatunku. No, ale czy Scofield ma coś do stracenia?
Kompozycje tej nocy, pomimo zarezerwowanej konwencji country często wybiegały więc, jak się domyślacie, poza jej sferę i nie mam tu na myśli klasycznego jazzu, ale i pop rocka, który przynosił również rozładowanie emocjonalnego tonu klasycznych interpretacji (Just A Girl I Used To Know). Ta również kompozycja wsparta została recytacją krótkiego wiersza. Niby nic, ale takie liryczne prowadzenie pięknie uzupełniło oniryczną atmosferę, którą pociągnęły za sobą organy Hammonda oraz quasi-gospelowe zawody Fortnera.
fot. Marcin Puławski |
Podczas całego wieczoru oprócz gwiazdy tego spektaklu najbardziej widoczny był właśnie Fortner, który wywiązywał się ze swojego obowiązku grania na fortepianie oraz organach bajecznie, oddając niekiedy temu sycylijskiego wydarzeniu niespodziewanie wspomnianej charakterystycznej gospelowej maniery. Koncert w głównej mierze był mieszanką pomysłowości oraz energii Fortnera i naszego weterana, który często dawał miejsce innym muzykom izolując się na pobliskim krześle. Nie ma tu jednak mowy o starcu, który z racji tego, że udawadniać nic nie musi, spoczywa na laurach i za wszystko dostaje gromkie brawa. Te nie pojawiały się po każdej z solówek, ale wyłącznie wtedy, kiedy naprawdę charakteryzowały się pięknem improwizacji, z której i on sam był faktycznie zadowolony, niekiedy szczerze się do samego siebie uśmiechając. Było widać i słychać, że przyjemność z samego koncertu czerpią wszyscy muzycy, ewidentnie w niektórych momentach ze sobą rywalizujący improwizacjami. Muzycy grali od serca. Nigdzie nikomu się nie spieszyło, co niestety z jakiegoś powodu jest zjawiskiem na koncertach w Katanii częstym.
Bębniarz z kolei słyszalny był najbardziej podczas najbardziej znanych coverów zagranych tego wieczoru w postaci urokliwych parafraz np. kompozycji Dolly Parton – Jolene. Pomimo banalnej struktury oryginalnej kompozycji z zabójczo pamiętliwym motywem, Stewart wnosił w kompozycje ciekawej interpretacji upbeatowego rytmu opartego na walcu. Co ciekawe, w niektórych momentach nadużywał wręcz swojego instrumentarium wnosząc ewidentny chaos, a co za tym idzie ubarwienie tego ujmująco melodycznego utworu. Równie słynne tematy pojawiły się również przed samym bisem w postaci tradycyjnych kompozycji Wildwood Flower oraz Red River Valley z „szokującym” hillbilly’owym intro oraz wypychającym się naprzeciw rock and rollowymi korzeniami naprzeciwko huśtawki rytmicznych zmian. W tych też kompozycjach bardziej zauważalny był kontrabas Archera, który wyraźnie pokazywał że stać go na więcej. W poprzednich utworach wydawał być się odsuwany na bok improwizacyjnych wyzwań.
Cover Shania’i Twain – You’re Still the One – ze względu na gatunkowość był niespodzianką, ale wbił się w monolit scofieldowskiego country doskonale, głównie ze względu na fakt kreatywnego zaaranżowania tonacji oraz klasycznej interpretacji podług soul jazzu. Bartender’s Blues dowiódł, że nie zapomniano też o… bluesie, będącym przecież częścią artystycznego DNA Scofielda. Muzyka opierała się na wiotczejących nostalgicznych riffach country dających aurę kojącej i sugestywnej melancholii. Po raz kolejny, kompozycja pogrążona balladową wymową doskonale uzupełniła również kluczowa rola kościelnych elementów Fortnera.
fot. Marcin Puławski |
Dokładnie tego po tym koncercie oczekiwałem i nie chodzi już nawet o poszczególne kompozycje, ale cały wieczór. A oczekiwania miałem spore i nie zawiodłem się. Muzyka w najlepszej jej odsłonie, która mimo mojego braku entuzjazmu wobec country, wznieciła moje zainteresowania niebywałą ekspresją, która uderzała swoją wirtuozerią. Nie usypiała słuchacza, ale rozbudzała jego zmysły, a główne tematy doskonale odnajdywały się w jazzowych aberracjach.
Muzyka tego wieczoru charakteryzował stylistyczny minimalizm. Scofield wybierał tylko te najważniejsze składniki, aby swoimi aranżacjami rozniecać nasze emocje bez technicznego rozkładu, ale na zasadzie efektu dźwiękowej spontaniczności, często nacechowanej rozwiązłą manierą i celową niedokładnością. W wielu momentach wydawało się, że nie zdąży tych wszystkich dźwięków uporządkować. Z artykulacji rodził się paradoks, który w swojej niechlujności dawał poczucie brzmieniowej wolności. Jego styl jest melodyjny, ale jednocześnie bardzo kanciasty i ostry, a co za tym idzie bardzo frapujący.
Dla mnie Scofielda powinni propagować jako symbol Ameryki chociażby za nadanie country posmaku elegancji. Muzyka bezpośrednia łączy się brzmieniem z kulturą Ameryki i jej folklorem. Poznając jego twórczość raczej wychowałem się na innych płytach i dlatego też niezwykle ujmujące jest to, że potrafił połączyć dwa różne światy ze stylistyczną gracją i elementami obydwu gatunków muzycznych, w dodatku pod swój, bardzo przecież charakterystyczny styl gry.