Setlista:
1. Imperium 2. Beautiful Mourning 3. Locust 4. The Blood, the Sweat, the Tears 5. Bite the Bullet 6. Ten Ton Hammer 7. Darkness Within 8. Declaration 9. Bulldozer 10. Killers & Kings 11. Davidian / 12. Aesthetics of Hate 13. Old 14. Halo
Na początku tekstu chciałem serdecznie podziękować firmie PKS Mrągowo za to, że autobus, którym miałem jechać do Warszawy postanowił nie przyjechać, bo tak można potraktować opóźnienie ponad półtorej godziny, a w informacji na dworcu dowiedziałem się, że: to przelotowy z Giżycka i może mieć opóźnienie, panie, ja nic nie wiem. Nie po to jednak kupiłem bilet na Machine Head, żeby… nie pojechać. Wsiadłem w samochód i dotarłem na własną rękę. Do Progresji wbiłem około 20.40, więc na supportujące Black Hearts nie zdążyłem. Tu wielki ukłon w stronę wspomnianego przewoźnika, ponieważ musiałem zajechać po drodze do znajomych i zostawić u nich rzeczy, co wiązało się z błądzeniem po Warszawie.
Oczekiwanie na wyjście Machine Head |
Po dotarciu do celu byłem mile zaskoczony rozmiarami klubu. W porównaniu do starej Progresji, gdzie byłem na In Flames, nowa robi wrażenie. Główna sala dość duża, scena ładnie przystrojona i oświetlona, wszystko elegancko przygotowane. W tle puszczane znajome numery – Deliver Us In Flames czy Redneck Lamb of God. Jeszcze przed 21-szą rozgrzany tłum zaczął wywoływać na zmianę: Machine Head! z Machine Fuckin’ Head! W końcu, około 21.10, rozległ się cleanowy wstęp do Imperium. Przez głośniki przedarł się ryk Roba Flynna: Warsaw! Are you ready? Odpowiedzieliśmy standardowo: Yeah! A dalej już miazga.
Machine Head |
Wszystko świetnie nagłośnione. Na początku stałem z tyłu i nie mogłem narzekać. Im bliżej sceny, tym głośniej i tym bardziej się wszystko zlewało, ale i tak nawet bardzo blisko sceny nie było najgorzej. Panowie z Machine Head zaproponowali swoim fanom przekrój wszystkich albumów. Od klasycznego już przeboju koncertowego z debiutu „Burn My Eyes” (1994) Davidian, przez Ten Ton Hammer z „The More Things Change” (1997), The Blood, The Sweat, The Tears z „The Burning Red” (1999), Bulldozer z „Supercharger” (2001), Bite The Bullet i otwierające show Imperium z „Through The Ashes of Empires” (2003), koncertowe killery, czyli Aesthetics of Hate dedykowane, jak zwykle, Dimebagowi Darrelowi, Beautiful Mourning i Halo z epickiego „The Blackening” (2007), Darkness Within i tytułowe Locust z ostatniego krążka „Unto The Locust” (2011), po najcieplejszy numer Killers and Kings ze zbliżającego się wydawnictwa „Bloodstone & Diamonds”. Chrzest bojowy przeszedł zgodnie z oczekiwaniami – mosh pit bawił się doskonale, ściana śmierci zderzyła się z porażającą siłą, a Amerykanie na scenie byli zadowoleni z efektów swojej pracy.
Phil Demmell, Rob Flynn |
Flynn często sam zachęcał tłum do zabawy, wołając: Make some floor here, I wanna see motherfuckin’ circle around/wall of death here! Nie zapomniał też o małej przemowie przed Darnkness Within dotyczącej tego, że poprzednio byli w Polsce przed Metalliką i było wyśmienicie. Wyjaśniał również, że ten utwór jest o tym, co wszyscy w Progresji zgromadzeni kochamy – o muzyce oraz o jej zbawiennym wpływie, że to właśnie muzyka potrafi nawet najciemniejsze momenty w życiu przemienić w jasne chwile. Wspominał, że to dzięki muzyce możemy się spotkać i to właśnie ona elektryzuje nasze serca do pracy.
Jared MacEachern |
Miłymi gestami było wzięcie od publiczności koszulki przez Philla Demmela i powieszenie jej sobie na statywie od mikrofonu, którą Flynn później mu ukradł i powiesił na swoim czy zgarnięcie przez Roba biało-czerwonej flagi przed bisem, podziękowanie w kilku słowach z tą flagą na ramionach, a następnie podwieszenie jej pod perkusją. Po koncercie było oczywiście rzucanie pałeczkami, kostkami i setlistami. Niestety nie udało mi się uchwycić żadnego z fantów. Jedyne czego żałuję, to że zespół nie wyszedł po koncercie na lokal do tej garstki ludzi, która została, choćby żeby przybić piątki, zrobić jakąś fotkę czy dać parę autografów. No ale cóż, gwiazdy żądzą się swoimi prawami. Pewna grupka fanów czekała jeszcze przed tourbusem na muzyków, ale ja wymiękłem. Byłem zmęczony i mokry, bo padał rzęsisty deszcz. Nie znałem na tyle Warszawy, żeby sobie pozwolić na czekanie do nie wiadomo której. Miałem opracowany dojazd do znajomych, u których nocowałem i głupio byłoby tego nie ogarnąć. Jeśli udało im się spotkać z zespołem, to szczere gratulacje.
Rob Flynn |
Nie można nie wspomnieć o nowym basiście. Po odejściu Adama Duce’a jego rolę przejął Jared MacEachern. O jego zdolnościach muzycznych się nie wypowiem, ponieważ w miejscu, w którym stałem bas był niezbyt słyszalny, ale jeśli chodzi o zachowanie na scenie – pierwszorzędne. Wulkan energii nieustępujący reszcie zespołu. Widać, że już wgryzł się w granie i dobrze bawi się na scenie. Ciągle chodzi i szuka miejsca, skąd każdy mógłby zobaczyć jego miny i wymiatanie piórami. Wesołym akcentem były też miny i gesty Philla, który raz na jakiś czas wskazywał jakąś osobę z publiczności, składał dłonie i opierał o nie głowę, kąśliwie nabijając się z nich, że śpią na gigu.
Nie żałuję. Warto było kupić bilet, postresować się, pobłądzić, a w końcu zobaczyć tych wymiataczy po raz kolejny na żywo. Koncert nieporównywalnie lepszy od chorzowskiego, bo wtedy bas zagłuszał praktycznie wszystko. Energia, czad, miazga – wszystko, czego mi było akurat wtedy potrzeba.
FRAGMENT UTWORU HALO