28. Toruń Blues Meeting (Od Nowa, Toruń – 17-18.11.2017)

Kończąc relację z zeszłorocznej edycji, pisałem, że trzeba będzie czekać kolejnych długich dwanaście miesięcy, by znów znaleźć się w bluesowym pępku świata. Osobiście mi ten czas upłynął wyjątkowo szybko i nie wiedzieć kiedy kolejna edycja Blues Meetingu zbliżała się już wielkimi krokami. Jak to zwykle przy takich wielkich przedsięwzięciach bywa, rozmowy i wstępne ustalanie lineup’u zaczęły się chwilę po zakończeniu 27. edycji. Organizatorzy utrzymywali skład w tajemnicy, jak tylko mogli najdłużej, ale kiedy pojawiła się informacja, że gwiazdą festiwalu będzie legenda legend, najważniejszy blues-rockowy zespół z Wielkiej Brytanii, Ten Years After, który obchodzi w 2017 roku pięćdziesięciolecie istnienia, nie mogłem uwierzyć w swoje szczęście. Określenie „cieszyć się jak dzieciak” w moim przypadku było i jest pewnie całkiem naturalne, ale kiedy drugiego wieczoru zobaczyłem 50-cio, 60-ciolatków, którzy dotrzymują kroku i bawią się równie świetnie, albo i lepiej niż takie szczyle jak ja… no, czapki z głów. Ale po kolei, jak przystało na coroczne relacje. Na wstępie zagadka. Co ma wspólnego Toruń Blues Meeting i legendarny festiwal Woodstock z 1969 roku? Otóż i tu, i tu wystąpili Johnny Winter (21. edycja festiwalu w 2010 roku) oraz gwiazdy tegorocznej edycji Ten Years After. Zagadka numer dwa, czy jest ktoś kto koncertuje od tamtego pamiętnego Woodstocku do dzisiaj i mógłby wystąpić na deskach toruńskiej Od Nowy? Tak, kimś takim jest Carlos Santana. A więc panie Maurycy, może tak na jubileuszową trzydziestą edycję… Piątek Jak przystało na połowę listopada czuć już jesienną zgniliznę i chłody, dlatego mury Od Nowy wydawały się jedynym sensowym miejscem, które zapewni odpowiednią atmosferę i klimat. Jako pierwszy o godzinie 19 na małej scenie klubu zainstalował się Mr Big Jack. Trio dowodzone przez charyzmatycznego wokalistę i gitarzystę Jacka Siciarka zapewniło blisko 50-minutową rozgrzewkę przed występami na dużej scenie. Przemieszane autorskie kompozycje i bluesowe klasyki wprawiły zebranych w odpowiedni nastrój.

Mr Big Jack

Liczne improwizowane gitarowe solówki, solidna sekcja rytmiczna i niekwestionowany wyśmienity kontakt z publicznością wokalisty spowodował, że dobre humory i głód bluesowych dźwięków wypełniły publiczność. Nie było to jedyne spotkanie z zespołem tego wieczoru, gdyż Mr Big Jack był gospodarzem jam sessions. Kilka minut po godzinie 20. na deski dużej sceny klubu wszedł zespół dowodzony przez holenderskiego gitarzystę Leifa de Leeuwa. Zespół odbywał w tym czasie mini trasę po Polsce i oprócz Torunia odwiedził Gdynię, Elbląg oraz Szczecin. Leif De Leeuw Band gra blues rocka z domieszką takich stylów jak funk, soul czy fusion. Kwartet zaprezentował przekrojowy zestaw utworów ze swoich albumów, było zatem kilkanaście żywiołowych utworów (Until Better Times, Getting Older, What about grey) jak  i klasycznych bluesowych dźwięków (Whipping post, Mr. Hangman, Once and for all). Bez cienia wątpliwości Holendrzy wkupili się w łaski publiczności, gdyż każdy z utworów był nagradzany burzą długich braw, co spowodowało konieczność ponadprogramowego bisu, gdzie zabrzmiał pełen energii utwór Hokus Pocus  cover prog-rockowego zespołu Focus. Zresztą radość z grania udzieliła się muzykom także po swoim koncercie, gdy śmiało weszli na małą scenę na nocne jam sessions i dali kolejny mały koncert.

Leif De Leeuw Band

W ramach wytchnienia od żywiołowości holenderskiego bandu, zagrał po raz pierwszy przed tak liczną publiką duet Bartłomiej Szopiński i Maciej Sobczak. Przez wiele lat ich muzyczne drogi krzyżowały się ze sobą, by wreszcie zejść się w reaktywowanym po paru latach milczenie zespole Hot Water. Radość z muzykowania doprowadziła do próby stworzenia duetu grającego bluesa, boogie i folk. Występ duetu był owocny w bluesowe klasyki w całkiem nowych obliczach. Czasem delikatnej gitary, wysmakowanych klasycznych dźwiękach pianina, innym razem pełnych żywiołowości dźwiękach organów Hammonda czy wirtuozerskich popisów Macieja na gitarze.

Szopiński & Sobczak

Pomysł na takie aranżacje utworów m.in. John Lee Hookera czy Boba Dylana to strzał w dziesiątkę, nie były to kolejne przysłowiowe odświeżane kotlety, które niby smakują dobrze, ale nie mają takiego smaku, jak gdy jedliśmy je pierwszy raz. Koncert przed toruńską publicznością był absolutną premierą i liczę, że ten całkiem udany występ zmotywuje duet do nagrania go w studio i wydania na płycie CD. Jako przedostatni na scenie pojawił się projekt Dorrey Lin Lyles & White Trash. Międzynarodowy skład muzyków – Niemcy, Amerykanin, Mozambijczyk i ona, wspaniała wokalistka rodem ze Stanów Zjednoczonych, a połączył ich Berlin i międzynarodowy język jakim jest muzyka. Kilka minut po 22. na scenę wyszli sami muzycy, którzy zaczęli przygotowywać grunt pod wejście Dorrey. Wprowadzili oni publikę w klimaty funkowo-bluesowe, co spowodowało, że gdy wokalistka pojawiła się na scenie publika była wystarczająco rozbujana. Ponad godzinny set obejmował absolutne koncertowe killery, takie jak Rock me Baby, I Put A Spell On You czy Stormy Monday. Wybrzmiały także Let The Good Time Roll, Make Love to You czy chociażby You Can Have My Husband. Wokalistka i jej zespół porwał toruńską publikę do zabawy i wspólnego śpiewania powyższych szlagierów. Poza tym Dorrey pojawiła się po koncercie przy barze i dała namówić się na jeszcze dwa utwory podczas nocnego jam sessions z muzykami Leif De Leeuw Band i Jackiem Siciarkiem.

Dorrey Lin Lyles & White Trash

Na zakończenie głównej części muzycznej pierwszego wieczoru zagrał obchodzący  30-lecie zespół Gang Olsena. Zespół zdecydował się na przedstawienie swojej dyskografii podczas godzinnego setu. Zagrał zarówno swoje autorskie kompozycje: Białe myszy, dzikie koty, Aldona jest super, Cały jestem happy, Nie okłamuj mnie czy najbardziej znany i charakterystyczny Jak tu nie wypić. Zabrzmiały także klasyki takie jak chociażby Georgia On My Mind.

Gang Olsena

Nikt nie mógł jednak przewidzieć, że będzie to chyba najsłabszy ze wszystkich występów tej nocy i publiczność z każdą minutą coraz chętniej przechodziła do baru pod małą scenę, gdzie po północy rozpocząć się miało ponowne spotkanie z Mr Big Jackiem i muzykami. Tradycyjnie noc kończyła wspólna zabawa na jam session. Już dawno nie było takiej przedniej zabawy, gdzie, jak wspomniałem powyżej, Leif De Leeuw Band dał kolejny mini koncert. Dorrey Lin Lyles dała namówić się na jeszcze dwie piosenki, a z publiczności wyłonili się harmonijkarze, wokaliści oraz gitarzyści. Sobota Sobotni wieczór stał przede wszystkim na oczekiwaniu na gigantów z Ten Years After, ale co jest też tradycją toruńskiego festiwalu, koncertu Tortilli – zespołu dyrektora klubu Od Nowa Mirosława „Maurycego” Męczekalskiego i zaproszonego przez zespół gościa. Już przed 19. do klubu zaczęły schodzić się tłumy fanów bluesa z każdego zakątku województwa, a nawet osób z Wybrzeża czy zachodu kraju. Jako pierwszy, na rozgrzewkę, pojawił się zespół Bang On Blues w składzie: Piotr Karpienia – gitara, wokal; Bogdan Topolski – gitara; Rafał Lemieszko – bas i Piotr Mikulski –perkusja. Ponad 40-minutowy koncert obfitował w solidne rockowe i bluesowe rytmy, głównie kompozycji autorskich, ale zespół uraczył także słuchaczy chociażby bardzo przyjemnym dla ucha coverem Superstition Stevie Wondera.

Bang On Blues

Toruńscy fani bluesa mieli jeszcze możliwość ponownego spotkania się z tą formacją podczas kolejnego nocnego grania, po występie Ten Years After znów na małej scenie, gdyż to oni odpowiedzialni byli za rozkręcanie imprezy na jam sessions. I przechodząc tutaj już od razu do części drugiej nocy festiwalowej, w ogóle nie udało się porwać do zabawy ani innych muzyków, ani publiczności jak to miało miejsce wieczór wcześniej. Od 20. na dużej scenie swój występ zaczął poznański zespół Hot Lips. Było to moje pierwsze spotkanie z zespołem, w którym śpiewają trzy wokalistki: Agata Śliwińska, Lidia Leitgeber i Monika Nowicka. Dziewczyny wspierane są przez porządną sekcję rytmiczną okraszoną dodatkowo saksofonem, która fajnie współgra ze ich śpiewem i bezkompromisowo odnajduje się w stylistyce muzyki lat 50. i 60. Mieszanka boogie, rockabilly czy, jak ktoś celnie to określił, jump bluesa porwała zebranych w klubie. Dziewczyny zaczarowały takimi utworami jak Johnny’s Got a Boom Boom, Boogie Woogie Bugle Boy, Heartbeat Boogie, Fever, a energetyczny cover Tainted Love pozamiatał mnie doszczętnie. Hot Lips zostały świetnie przyjęte, mam nadzieję, że bawiły się równie znakomicie, co ja i zebrana pod sceną publika, a grono ich fanów się powiększyło. Mnie osobiście już kupiły.

Hot Lips

Toruń Blues Meeting przyzwyczaił przez te wszystkie lata, że pokazuje szeroką gamę odmian bluesa. Nie mogło zatem zabraknąć klasycznego, akustycznego południowego bluesa, który w tym roku zaprezentował łotewski gitarzysta Janis Zvers ukrywający się pod pseudonimem Johnny B’Beast.  Janis muzykował od wczesnych młodzieńczych lat głównie w kapelach metalowych, hardcore’owych czy punkowych, ale to blues był gatunkiem, który najbardziej go pociągał. Na godzinny występ złożył się szereg jego autorskich kompozycji, z których najbardziej zapadły mi w pamięć Evil Eyes, Hold On, Girl in the Crown, Stameriene Blues i nieoczywiste i szalenie intrygujące wersje i wstawki ze Smoke On The Water, Ace of Spades czy 99 Problems Jaya-Z.

Johnny B’Beast

Poza tym zrobił on na wszystkich ogromne wrażenie, prezentując i grając na własnoręcznie zrobionej gitarze z pudełka po szachach. Po jego występie można było spotkać Janisa krążącego po klubie, chętnie rozmawiającego i robiącego sobie zdjęcia z przybyłymi do klubu, ale zarazem jak wszyscy wyczekującego punktu kulminacyjnego sobotniego wieczoru, a właściwie nocy. Po występie Łotysza na scenie zainstalowała się toruńska formacja Tortilla. W tym roku, co też jest swego rodzaju tradycją, zespół wystąpił z nową wokalistką, z którą współpracują od pewnego czasu, czyli Michaliną Zwierzychowską. Tradycją jest również gość specjalny zespołu, który towarzyszy mu przez cały lub przez większość koncertu. W tym roku do wspólnego występu zaproszony został Marek Stryszowski, jednak z powodu choroby musiał odwołać swój występ. Na ratunek udało się zaprosić saksofonistę Adama Wendta, który grał między innymi z Young Power, Urszulą Dudziak czy nagrywał partie saksofonu na płytę Kasy Chorych. Zespół zaprezentował się jak zawsze świetnie, prezentując kilka całkowicie nowych utworów swojego autorstwa i interpretacji, swoje stare nagrania m.in. Róbmy remont, Idę do domu, a także tak nieśmiertelne klasyki jak Boom Boom Boom, Shake Your Moneymaker czy Miss You i Messin with the Kid. Michalina przykuwała uwagę, nie tylko swoją kreacją, ale także kawałem głosu i szerokim uśmiechem, zespół natomiast idealnie komponował się z dźwiękiem saksofonu Adama Wendta, tworząc niepowtarzalnie przestrzenny bluesowo-jazzowy klimat utworów.

Tortilla

Na zakończenie festiwalu absolutna gwiazda światowego kalibru – Ten Years After. Zespół świętujący 50-lecie istnienia. To coś niesamowitego! Czasem przecież tyle nie wytrzymują małżeństwa. Mało tego… Przez te pięćdziesiąt lat w zespole ostało się dwóch muzyków założycieli – Ric Lee grający na perkusji oraz Chick Churchill grający na klawiszach. Dla wielu osób, tak samo jak dla mnie, mogła być to jedna z ostatnich szans na zobaczenie obu muzyków w macierzystym zespole. Oprócz nich w zespole od 2014 roku grają na basie Colin Hodgkinson oraz gitarzysta i wokalista Marcus Bonfanti. Brytyjczycy zagrali blisko dwugodzinny spektakl, który kipiał rockową i blues-rockową energią. Nie zabrakło wielu gitarowych partii solowych, solówek na klawiszach, basie oraz perkusji. Każda z nich nagradzana była gromkimi brawami, każdy utwór był przyjmowany entuzjastycznie i każda z osób szczelnie wypełniająca klub była przez blisko 120 minut w siódmym niebie. Zresztą jak można było nie być, gdy zagrane zostały: I say Yeah, I walk up, One of these days, Land of Vandals, Hear me Calling, Love like a Man, I’d Like To Change The World, Good Morning Little Schoolgirl czy na sam koniec I’m going home.   

Ten Years After

Po raz kolejny składam wielkie ukłony dla organizatorów i dla wszystkich muzyków, których mogłem posłuchać i poznać podczas kolejnej edycji Toruń Blues Meeting. Chyba mogę śmiało stwierdzić, że to była najlepsza z edycji na jakiej byłem. Tak to odczuwam, nawet po kilku dniach, kiedy już na chłodno piszę tę relację. Muzyka, ludzie, klimat, poczucie jedności i wielkiego muzycznego święta, to wszystko z każdym rokiem gwarantuje w listopadzie Toruń. Wiem, że kolejna edycja mnie nie zawiedzie, więc już nie mogę się doczekać dwudziestego dziewiątego festiwalu. Póki co, Ty który to czytasz i być może czekasz do kolejnego roku, szanuj uszy i słuchaj bluesa, jak ja!