Kolejny koncert Scottish National Jazz Orchestra i kolejny niezapomniany wieczór w edynburskim Queen’s Hall. Tym razem gościem specjalnym był legendarny amerykański gitarzysta Mike Stern. Artysta ten swoją muzyczną karierę zaczynał od rocka i bluesa, ale to fascynacja jazzem zaprowadziła go do panteonu gitarowych gwiazd. Namaszczony przez samego Milesa Davisa rozpoczął karierę solową, która przyniosła nam takie rewelacyjne nagrania jak: „Is What It Is” (1994), „Between The Lines” (1996), „Big Neighborhood” (2009), za które sześciokrotnie był nominowany do nagrody Grammy.
Mike Stern (fot. Rita Pulavska) |
Założona w 1995 roku Scottish National Jazz Orchestra jest niczym dobre wino, z koncertu na koncert smakuje coraz lepiej. Warto pamiętać, że big band ten nigdy nie zagrałby z takimi znakomitościami jak: John Scofield, Kurt Elling, Gary Burton, Benny Golson, Paolo Fresu, Peter Erskine i wielu innych, gdyby nie wybił się ponad przeciętność. Ten koncert w pełni to potwierdził.
Rozpoczęło się mocnym akcentem od Tumble Home z płyty „Who Let The Cats Out?” (2006). Było to fusion w najlepszym wydaniu z przebojowym tematem i silnym pulsem, który chyba dla nikogo na widowni nie był obojętny. Zważywszy na fakt jak pełna fajerwerków może być muzyka Mike’a Sterna w połączeniu z tak dużą obsadą wykonawczą, przed koncertem można było mieć obawy czy tej muzycznej treści nie będzie aż nadto. Nic z tych rzeczy! Orkiestra czarowała kolorystyką brzmienia i improwizacyjnym ogniem, a solista jasnym i przestrzennym tonem oraz techniką gry doprowadzoną do granic możliwości i naturalnej swobody.
Mike Stern powiedział kiedyś, że muzyka uczy nas pokory, ponieważ zawsze jest coś nowego czego można się nauczyć, a czym wiemy więcej, tym tak naprawdę wiemy mniej. Zgodnie z tą zasadą jego solowa twórczość jest wyjątkowo eklektyczna. Przykładem był kolejny utwór Avenue B z rewelacyjną aranżacją Boba Mintzera, osnuty na wdzięcznym temacie w duchu rzewnej bluesowej ballady.
Tommy Smith (fot. Rita Pulavska) |
Atmosfera zmieniła się zasadniczo, gdy Stern zaczął śpiewać. Jego wokalizy natychmiastowo kojarzą nam się z głosem kameruńskiego artysty Richarda Bony, z którym nagrał niegdyś płytę „Voices” (2001). Z albumu tego pochodził piękny utwór Wishing Well. Tym samym Mike Stern przeniósł publiczność w afrykańskie klimaty. To między innymi w tym utworze najwyraźniej objawiła się jego wrażliwość na barwę dźwięku, który odgrywa tak znaczącą rolę w procesie komunikacji pomiędzy nim samym, orkiestrą oraz publicznością. To właśnie dzięki takiej postawie muzyka staje się środkiem ilustracyjnym. Podczas trwania tego utworu nietrudno było sobie wyobrazić afrykańskie niebo, czy też bogactwo fauny i flory czarnego kontynentu.
Afrykański sen nie mógł trwać wiecznie. Kompozycja Splatch autorstwa Marcusa Millera to powrót do lat 80., bardziej syntetycznego brzmienia i jednostajnego rytmu. Całość zakończyła się prawdopodobnie najpopularniejszym utworem Sterna Chromazone, z opętańczym, funkowym groovem i kolejną powalającą partią solową Tommy’ego Smitha. Lider Scottish National Jazz Orchestra błyszczał podczas tego koncertu wyjątkowo. Niczym muzyczny kameleon za każdym razem potrafił idealnie wpasować swoje solo w styl danego utworu. Raz manifestował siłą tonu, techniczną maestrią i bezceremonialnym zrywaniem rytmicznego i tonalnego porządku, by w balladzie obrać brzmienie tak łagodne, uczuciowe i finezyjne, że doprawdy trudno uwierzyć iż potrafi to zagrać ta sama osoba. Zabłysnęli również saksofoniści Konrad Wiszniewski (tenor) oraz Paul Towndrow (alt). Generalnie rzecz biorąc Scottish National Jazz Orchestra posiada taką sekcję saksofonów, że pozazdrościć im mogą nawet najlepsze big bandy na świecie.
Mike Stern (fot. Rita Pulavska) |
Pomiędzy poszczególnymi utworami amerykański gitarzysta zagrał szereg improwizowanych duetów z poszczególnymi członkami orkiestry, tak jakby chciał ich przetestować z osobna. Był to ciekawy zabieg skutecznie odprężający widownię skupioną na tych bardzo rozbudowanych kompozycjach. Miłym zaskoczeniem był również cytat w jednym z utworów z Third Stone From The Sun Jimmy’ego Hendrixa, gitarowego guru Mike’a Sterna na początku jego kariery.
Na zakończenie chciałbym podkreślić jeszcze jedną cechę gościa zza oceanu, którego Miles Davis ochrzcił swego czasu przydomkiem Fat Time. Muzyk ten obdarzony jest rozbrajającym, pełnym szczerości i bezinteresowności uśmiechem, który można zaobserwować tylko u największych artystów naszych czasów. To między innymi dlatego przekaz jego muzyki jest tak czytelny i zrozumiały dla widza, mimo całego swego kunsztu i wyrafinowania. Jego radość z gry emanowała nie tylko na towarzyszącą mu orkiestrę, ale i na każdego z obecnych na sali. Jeszcze raz sprawdziła się stara prawda, że muzyki nie tworzy instrument, lecz człowiek.