REŻYSERIA: Davis Guggenheim PREMIERA: 5 września 2008 GATUNEK: dokumentalny PRODUKCJA: USA DŁUGOŚĆ: 98 min.
Sześć metalowych strun. Kawałki wyselekcjonowanego drewna. Wreszcie elektromagnesy, które przetwarzają drgania chromowanych drutów na sygnał elektryczny, a na drugim końcu kabla wzmacniacz, który poprzez głośnik wyrzuca kolejne dźwięki. Niby całkiem proste, ale…
Co jest takiego w elektrycznej gitarze? Co takiego powoduje, że bije z niej jakieś nieokreślone „voodoo”, jakaś szamańska magia, która powoduje, że zakochujesz się w tym instrumencie do szaleństwa, a gra na nim staje się integralną częścią Twojego jestestwa? Niektórzy mówią, że przyciąga mężczyzn – bo jest wyrzeźbiona i zgrabna niczym kobieta. Inni, że w rękach mężczyzny rzuca urok na płeć przeciwną, bo przywołuje falliczne skojarzenia. Kolejni znowu, że reaguje na artykulację tak, że najpełniej oddaje stan ducha grającego. Opinii mnogo, toteż fenomen „wiosła” zafrapował pewnego amerykańskiego reżysera na tyle, żeby zadać sobie trud zbadania trzech wybitnie ciężkich przypadków „zaburzenia gitarowo-obsesyjnego”.
Jimmy Page, The Edge, Jack White – trzech gitarzystów, trzy diametralnie różne podejścia do instrumentu i tworzenia muzyki, ale łączy ich jedno – ogromna miłość do gry na gitarze i posiadanie własnego, unikatowego stylu. Davis Guggenheim zebrał ich razem, w jednym miejscu, o jednym czasie, i niczym mrówki w formikarium okiem kamery podglądał ich poczynania.
Nie jest to dokument sztampowy. Nie ma lektora, są nim sami bohaterowie. Nie ma nadęcia i rozbuchanych frazesów, jest opowieść o tym, jak od małych impulsów zaczynają się wielkie fascynacje, owocujące w przyszłości kamieniami milowymi w historii muzyki. Chyba nigdy wcześniej nie widziałem dokumentu muzycznego, w którym reżyserowi udałoby się stworzyć tak intymną atmosferę. A gwiazdy, na co dzień otoczone nimbem kultu, jakby same otwierają się i zapraszają do swojego świata jak dobrzy kumple, którzy chcą z Tobą posiedzieć przy kuflu zimnego piwa.
Czaruje już na samym początku Jack White. Ubrany szykownie niczym włoski mafioso, z zawadiacko ściśniętym między zębami cygarem buduje toporne diddley bow z butelki po coli, deski i starego przetwornika. Zachwyca brytyjską elegancją Jimmy Page, pomnikowo wygrywający kolejne riffy na swoim ikonicznym Gibsonie. A kiedy Edge wtajemnicza Cię w swój arsenał efektów, wzmacniaczy i modulatorów, czujesz się, jakbyś był oprowadzany przez samego Nikolę Teslę po jego laboratorium. Panowie odwiedzają istotne dla nich miejsca, opowiadają o ulubionych gitarach, odtwarzają ulubione nagrania. Zapis ich wspólnych rozmów, muzykowania i dyskusji na temat gitarowego rzemiosła to natomiast coś, co powinno być nadane w przestrzeń kosmiczną jako pozytywne przesłanie z Ziemi do reszty wszechświata – a nuż obcy odpowiedzieliby pozytywnie i pojamowali razem z chłopakami?
Davis Guggenheim dokonał czegoś naprawdę niesamowitego – chcąc nakręcić dokument o wielkiej inspiracji, sprawił, że sam obraz może stać się dla kogoś inspiracją. Jestem pewien, że są tacy, którym po pierwszej projekcji zasiał myśl: skąd tu szybko wziąć gitarę i samemu zacząć grać? I chyba to jest największą magią tego drewnianego totemu – każdy, nawet ktoś, kto się nigdy o to nie podejrzewał, może stać się gitarzystą, bez względu na to, czy lepszym, czy gorszym. Bo w pewnych kwestiach niczym nie różni się ten, który gra ledwie trzy akordy, od tego, który tworzy skomplikowane, eksperymentalne pasaże. I jednemu, i drugiemu towarzyszy ta sama radość z bycia częścią wielkiej, muzycznej rodziny.