Wysokooktanowa mieszanka ambicji pasji, hedonizmu i desperacji (str. 16). – Tak zaczyna się opis „terytorium”, na którym położono fundamenty pod Guns N’ Roses. Dla wielu formacji niewątpliwie legendarnej, a dla innych – włączając w to samego autora tego tekstu – zespołu ze skrzekliwym bufonem i egoistą pełnym pychy na czele. Czy tego szaleńca mógł jednak zastąpić ktoś inny? Z pewnością takich w Los Angeles nie brakowało, ale paradoksalnie być może to właśnie dzięki determinacji Williama Axla Rose’a Guns N’ Roses jest dziś tam, gdzie jest. Biografia Micka Walla z pewnością daje powody do wielu przemyśleń na ten i inne tematy.
Desperacka chęć sprawowania kontroli nad wszystkim i nad wszystkimi powyżej wspomnianego delikwenta wiązała się z częstymi konfliktami, ale wina zawsze spadała na każdego innego, ale nie na Axla. Ale jak w pewnym momencie zostaje powiedziane. To właśnie z nich czerpał energię do dalszych konfrontacji. Miał kontrolę nad dziennikarzami, a ostatecznie przekonał nawet do oddania nazwy Guns N’ Roses. Każdemu podsuwał kontrakty. Obsesja i megalomania go przerastała. Słusznie zauważono jednak w pewnym momencie, że może być to spowodowane faktem, że Axl (..) boi się porażki bardziej niż ktokolwiek, kogo spotkałem. Woli odwołać koncert niż zagrać na pół gwizdka. – Mawiał Doug Goldstein (str. 415). Perfekcjonizm go jednak przerastał. Na początku jednej z tras (…) zatrudniono nawet psychiatrę, który każdego wieczoru miał nakłaniać Axla do wyjścia na scenę (str. 351). Nie nazwiecie tego chyba czymś normalnym. Pedantyzm Axla doprowadzał wszystkim do szału. Godziny spędzone na dopieszczaniu jego wokali, setki przerwanych koncertów etc. Mamy całą walizkę sztuczek na wypadek nagłego opuszczenia sceny przez Axla (str. 264). – Próbował obracać sytuację w żart Slash. Taka dominująca postać jak słusznie zauważa w pewnym momencie Wall działa jednak na zespół korzystniej, a dzięki biografii można o dziwno znaleźć ciekawe ku temu argumenty. Axl był potrzebny. Pokazuje to np. etap poszukiwania wokalisty w projekcie Slasha i Duffa McKagana – Velvet Revoler. Ich poszukiwaniom brakowało prawdziwej determinacji. Wszyscy przywykli, że to ktoś inny pilotował ich samolotu i żaden z nich nie miał chęci, żeby przejąć kontrolę nad zespołem, zmotywować pozostałych i podejmować decyzje (str. 371).
„Ostatni giganci z rockowej dżungli” – mówi tytuł i chociaż wiadomo, co można poprzez dżunglę zrozumieć, to jednak nie opisywane szaleństwa zwróciły na mnie uwagę, bo do rock’n’rollowych eskapad i anegdot można przywyknąć. Mą uwagę przykuł fakt, że Guns N’ Roses teoretycznie nie miał prawa powstać, tudzież w zasadzie zaistnieć na dłużej niż działanie wielu z narkotyków. Od samego początku wszyscy członkowie robili wszystko to, co w ich mocy, aby Guns N’ Roses nie przetrwało; aby już sam debiut „Appetite For Destruction” (1987) zakończył się fiaskiem. Czytając biografię, ma się wrażenie, że struktura ich kariery wygląda jak z przypadku i nie jest to wcale przeświadczone wspomnianym hedonistycznym stylem życia zakrapianym wszelkiej maści używkami, ale niezwykle lekceważącym podejściem do rozwoju kariery. Tu właśnie pojawia się osoba Axla, którego perfekcjonizm był zarówno zgubą, jak i środkiem dzięki któremu Guns N’ Roses przetrwało, chociaż przetrwanie w postaci dwóch albumów w świecie rocka to jednak bardzo nikłe osiągnięcie (mam tu na myśli debiut oraz „Use Your Ilussion” z 1991 roku, które uznaje jako jedno wydawnictwo), bo resztę należy potraktować z mocnym przymrużeniem oka, czy też jak to określił Wall, postrzegać jako „błyskotliwe zapchajdziury”. W tym momencie, należy wspomnieć, że Guns N’ Roses był chyba najważniejszym zespołem w karierze samego autora biografii, ale jak widzicie, nie przyćmiło to jednak jego obiektywności i drobiazgowej rzetelności.
Wybili się na podium, na którym mieli reputację (…) pijanych, ohydnych, bumelujących meneli wszczynających bójki i agresywnie zachowujących się na koncertach (str. 46). Przyniosło im to jednak niesamowitą falę popularności jeszcze przed wydaniem debiutu, a ten chciano wydać jak najszybciej nie tyle z chęci zarobku, co z obawy, że zespół ulegnie nieuniknionej samodestrukcji. Niefrasobliwość i wizerunek rock’n’rollowych banitów nakręcał ich reputację niewątpliwie skutecznie. Jeden z menedżerów Alan Niven przyznał kiedyś, że (…) jedno, z czego jestem dumny, to fakt, że żaden z członków nie zmarł, kiedy nimi się zajmowałem (str. 222). Frapujący i przemożny ryk gniewu i ambicji „Appetite for Destruction” oraz rozbicie osobowości i artystycznych ambicji „Use Your Illusion”. Tylko tyle i aż tyle wystarczało do wybicia się na piedestał rockowych gigantów. Ostatecznie debiut (…) dotknął prawdy, z którą mijały się wszystkie inne, wymuskane zespoły ze Strip. Były w niej wszystkie wartości, które zadecydowały o jej sukcesie; dziki styl życia, nadający osobowości, która zaprowadziła zespół na skraj upadku, ale też dostarczyła jego muzyce kontrolowanej, niedającej się podrobić furii; wyluzowany, lekko spóźniony za rytmem groove Izzy’ego i Slasha; punkowy atak Duffa; pięć głosów Axla, każdy na inna okazję, i wybuchowe solówki Slasha (str. 88).
Mówiło się, że (…) są punkowym zespołem, ale mają zadatki na największy rock’n’rollowy zespół na świecie, jeśli tylko ktoś pomoże wydobyć im melodię (str. 60) Ja osobiście stawiałbym bardziej na dyscyplinę, którą ciężko było wdrożyć, a której niejakie okiełznanie paradoksalnie dało im wiatru w skrzydła. Chyba każdy, kto miał z nimi do czynienia powtarzał, że (…) ci goście są dzicy, wszędzie, gdzie się zjawią, wszystko obracają w pył (str. 77). Jak to opisuje Wall – taka była proza ich codziennego życia: przypadkowy seks, twarde narkotyki, ciągłe bójki, panika w klubach i barach. Co ciekawe, (…) pomimo wszystkich wybryków to właśnie Axl sprawiał wrażenie najbardziej niezależnego i dojrzałego z całego zespołu, który wie, kim jest i czego chce (str. 104). Ale, czy pozostali byli takimi świętoszkami? Axl też miał powody, żeby być wkurzony, jednak jego sposób radzenia sobie z sytuacją był typowy dla egocentryzmu narcystycznego socjopaty (str. 174). Inni twierdzili, że miał w sobie (…) trochę nieposkromionej pychy, trochę pasji, trochę bólu i trochę niedorzecznej hiperbolizacji (str. 185). Dzięki uległości każdego z członków powstał, jak to sami zresztą określają, „potwór”. Sami są więc sobie winni. Doug Goldstein mawiał (…), że najlepsze, co zrobiłem dla zespołu, to ukrywałem przed Axlem, jak bardzo reszta go nienawidziła (str. 290). Axl potrzebował sporo czasu do akceptacji własnych demonów. Trudno ze mną pracować (…) trudno mnie zrozumieć, a do tego mam swoje problemu. (str. 296). – Przyznaje się do niedoskonałości Axl w pewnym momencie – (…) teraz to rozumiem (…) chodzi o to, żeby nie wychylać się z tłumu, żeby nie być gwiazdą, tylko zwykłym człowiekiem (str. 322) – Dodał po jakimś czasie po kompletnej izolacji od świata.
Guns N’ Roses z czasem jednak zaczał mijać się z wizją prostoty rock’n’rolla. To miał być zwykły rockowy zespół, ale Axl wolał być jak The Beatles. Chciał, żeby każdy album pokazywał ewolucję (str. 324). Jak ta ewolucja wyszło można było usłyszeć na „Chinese Democracy”. Pojawiały się komentarze, że Axl (…) chce stworzyć coś, co będzie pamiętane przez wieki (str. 337), ale sami przyznacie, że z jego tempem jedyne, co będzie zapamiętane, to „najdłużej nieopublikowany album jaki powstał”. Mówi się, że gdyby Axl wydał ten właśnie album (…) trzy albo cztery lata po „Use Your Ilussion”, chwalono by go jako dojrzało i bardziej dopracowaną kontynuację przerośniętych i zapatrzonych w siebie starszych bliźniaków. Czerpiąc z industrialu, popu i klasycznego rocka, dodając bogate zdobienia klawiszy, elektroniki, a nawet flamenco (str. 420). Trudno się z tym nie zgodzić. „Chinese Democracy” zwyczajnie przedawniało. Gdyby teraz ukazało się „Apettite For Destruction”, zapewne niewielu by go w ogóle doceniło.
Według mnie jednak sam fenomen Guns N’ Roses kryje się pod maską fartu. Mieli więcej szczęścia odnajdując się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie, aniżeli niebywałego talentu. Czy taki Slash naprawdę jest takim niesamowitym gitarzystą? Czy Axl naprawdę ma taki niepowtarzalny głos? Ok, należy przyznać, że ma niezły rozstaw barw i oktaw, ale, czy jego „skrzek”, jak określa niekiedy sam autor biografii, naprawdę musi podobać się każdemu? Tak jednak działa teoria owczego pędu i świetnie w pewnym momencie wprowadza dygresję sam autor biografii Wall opisując jeden z koncertów po „reaktywacji” Guns N’ Roses w nowym składzie Axla. Tłum wiwatował, ale po chwili nikt nie wiedział, z jakiego dokładnie powodu. Może z powodu śmiałości tego człowieka? Może ku chwale jego szaleństwa? A może po prostu dlatego, że w ogóle się zjawił? (str. 350). Widać, że niekiedy nawet sam autor był w trakcie śledzenia poczynań tej formacji pełen zdezorientowania. Doskonale podkreśla to więc jeszcze raz obiektywizm biografii, która napisana niezwykle detalicznie daje naprawdę pełen obraz zespołu. Jak na ironię losu ich historia zdumiewa, że będąc tak nieodpowiedzialnym, można osiągnąć tak wiele, opierając się na pasywności i łucie szczęścia.
Czy byli oryginalni? Z pewnością. Axl to nie Mick Jagger, nie zestarzeje się z godnością. A Guns N’ Roses to nie Metallica, nie są korporacyjnym gigantem, starannie planującym następny ruch. I z pewnością nie Black Sabbath; wielką nakręconą na sprężynę zabawką. Maszynką do robienia pieniędzy (str. 464). Na tym faktycznie chyba im nie zależało. Wszystko toczyło się wokół jednej wielkiej imprezy. Generowaliśmy mnóstwo forsy, ale dwa lata zajęło nam wyjście na zero po tej trasie (przyp aut. – Chodzi o trasę koncertową po wydaniu „Use Your Ilussion”) (str 275). Czytając dalej dowiadujemy się, że niekiedy na trasie było więcej striptizerek niż technicznych… Pojawił się zespół, który wyglądał, jakby wyskoczył prosto z zakrwawionej, posypanej kokainą sceny złotej ery rocka późnych lat 60. (str. 461). Nieodpowiedzialne zachowanie, niepewność i zamieszanie – to cechy charakterystyczne tego zespołu. Czy bez nich osiągnęliby taki sukces?
Tempo ekspansji ich popularności było równie niesamowite. Guns N’ Roses nie szukali kariery. Oni pragnęli waszej miłości. Nie potrzebowali zostać gwiazdami rocka, żeby uzależnić się od heroiny. Nie potrzebowali zgody prasy, żeby lać wam po nogach. Nie prosili o żadne pozwolenie po prostu się walcie i do widzenia (str. 462). Czy dziś na taką bezwzględność mogą pozwolić sobie inni artyści? Autentyzm, chęć podejmowania ryzyka, odwaga, niewielu było takich, nawet w latach 60. Dziś takich nie ma wcale (str. 463). Guns N’ Roses zawsze żyli w bezczasie, byli Ostatnimi z Gigantów. Udało im się sięgnąć tego, czego sięgnąć pragnął prawie każdy rockowy zespół od czasów The Rolling Stones, a czego prawie żadnegmu nie udało się osiągnąć: byli niebezpieczni. Byli zawadiakami z innej planety, pragnącymi ukraść nasze dusze, wyssać naszą krew (str. 461). Ta książka opowiada o tym, co się dzieje, kiedy zbierze się zgraja dzieciaków, niemających planu b i pragnących zrobić wszystko, żeby tylko nie stać się częścią tak zwanego prawdziwego świata i nagle zostają największym rockowym zespołem i nawet nie są tym zaskoczenia (str. 462)
Ponadto książka dostarcza wielu ciekawych informacji oraz porad, tłumacząc logikę trzymania trzech czwartych miliona dolarów w skarpecie; o chęci budowania swojego wizerunku przez Donalda Trumpa poprzez Guns N’ Roses. Dowiecie się, dlaczego lepiej spożywać wódkę od Jacka Danielsa, w którym węgiel drzewny zacznie barwić wam język i zęby, no i czy warto ryzykować ogoleniem psów Axla i czy może być to bardziej wstrząsające niż śmierć bliskiego członka rodziny. Zespół nie jest zupełnie normalny, ale na tamte czasy sprawdzili się świetnie. Dziś ich trasa przypomina raczej parodię i nie wiem w zasadzie, czy ostatnie zdanie Walla nie było zbyt obiektywyne w twierdzeniu, że (…) kiedy guns N’ Roses w końcu odejdą, złoty wiek rocka przeminie na zawsze… (str. 463). Ilu z Was tak czuje?