★★★★★★★★☆☆ |
1. Black Eyed Man 2. Killer 3. Comrades 4. Stillborn Empires 5. Little Piggy 6. Hole 7. Can of Woms 8. Integrity 9. The Judas Table 10. Goodbye
SKŁAD: Mick Moss – odpowiedzialny za całość. Gościnnie: muzycy sesyjni
PRODUKCJA: Antimatter
WYDANIE: 9 października 2015 – Prophecy Productions
Mick Moss połasił się na swojej płycie po raz kolejny o jazgot gitarowych uniesień, które płodzą materiał z poważną koncepcją liryk, zdobywając się również na parafrazę mocniejszego brzmienia. Uzupełnia się to wprost genialnie. Nie można też powiedzieć, że album to zbiór przypadkowych kompozycji. Mimo że opowiadają inne historie, koncepcja skrywa za sobą jedno przesłanie i jest ono rzeczywiście wyczuwalne w całej odsłonie albumu, co łatwe w uzyskaniu z pewnością nie było. Za każdym razem można powiedzieć, że M. Moss parafrazuje swoją audiobiografię i świetnie mu to wychodzi. Większość kompozycji to inna wizja aranżacyjnych umiejętności, których niepowtarzalność podkreśla szereg gościnnie występujących gitarzystów zamiast jednego odpowiedzialnego za wszystkie partie muzyka. Taka koncepcja doskonale wpłynęła na heterogeniczny wymiar albumu. Zmianie nie uległy charakterystyczne pojedyncze ozdobniki, które subtelnością podkreślają intymny wymiar płyty, w której, przynajmniej w lirykach, wielu znajdzie swoje odbicie, bo głównym tematem jest szeroko pojęta zdrada. Wymownie przedstawia to już sama okładka autorstwa Mario Nevady, gdzie dwie mocno zbliżone do siebie postaci połączone wymuszonym „pocałunkiem” i kaftanem bezpieczeństwa bynajmniej nie wskazują na dobre relacje, ale takie, które w naszym życiu są wymuszone. To nie koniec znanej nam melancholii Antimatter, mimo że większość materiału wypełniają odważne brzmieniowo pozycje z eksperymentami takimi, jak nośne wokalizy w majestatycznym Stillborn Empires. Co więcej, można powiedzieć, że artysta rzadko ogranicza się do sfer minimalizmu, jak balladowe Comrades czy Little Piggy. Budowa tego drugiego to jednak świetny przykład bazowania na dynamice utworu. Sinusoidalna zmiana nastrojów, falowanie atmosferą i melodyczną ornamentyką, do której dochodzą subtelne partie skrzypiec Rachel Brewster, świetnie to wszystko uzupełniają. Akustyczny Comrades w podobny sposób rozwiązuje się w swojej kulminacji, ale początek to raczej minimalizm sensu stricto, który miał wnieść kameralny nastrój „spowiedzi” M. Mossa. Czuje się w tej kompozycji, jakby muzyk zwierzał się ze swoich wspomnień właśnie słuchaczowi. Sam na sam. Szkoda jednak, że tak nagle i bez wyrazu się ta kompozycja urwała. Można było to dopracować.
Jest w tym oczywiście duża dawka powiewu Anathemy, ale unosi się również nad muzyką pastelowy duch Pink Floyd. |
W podobny sposób zachowano tytułowy utwór The Judas Table, ale z niewiadomych przyczyn jest to wyważone dużo umiejętniej i w sposób klarowniejszy w budowie dynamiki, co nie burzy całej konstrukcji. Balans dobrze został utrzymany również w Integrity, w piękny sposób wymijający się w swoich rytmicznych wywodach i przewrotnej melodyce. Pomimo relatywnie podobnie podsycającej atmosfery w Hole, ta sztuka już się tak dobrze nie udała, zlewając kompozycje w jednostajną, bynajmniej nie hipnotyczną, ale monotonną strukturę. Po raz wtóry coraz mniejszą rolę pełni w tym projekcie elektronika, która tylko miejscami dobarwia swoim industrialnym tłem całą aranżację. Reszta to czysto organiczna muzyka oddająca naturalne i bezkompromisowe podejście M. Mossa do komponowania. Nie idzie on za trendami i niekoniecznie rewolucjonizuje scenę muzycznej terminologii rocka. Utwory częściowo zachowawcze i pomimo swojej wyrywności gitarowych riffów stanowią twór bardzo intymny, nie tyle melodyczny, co nastawiony na rytmikę i budowanie atmosfery (Still Born Empires). Zresztą wiąże się to automatycznie z procesem twórczym poszczególnych tekstów, które skrywają bowiem doświadczenia z jego własnego życia; dobitnie odzwierciedlając przykładowe jednostki, na których zawiódł się sam autor. Jak sam podkreśla (…) to wielka szkoda, że właśnie tej mniejszości udało się nagiąć moje zdrowie psychiczne i prawie zmusić do ustąpienia, o czym nota bene jest właśnie grafika do „The Judas Table”. (…) Oczywiście muzyk nawiązuje tu do demograficznej mniejszości społeczeństwa bez empatii.
Klarowny zapis brzmienia w retrospekcji akustycznych oddechów świetnie wyswobadza nas z sideł mocniejszych barw instrumentarium. |
Mimo że wszystkie kompozycje okraszają aranżacyjne standardy, to utwory w wielu miejscach wyrywają się jednak ze szponów prostoty. Owinięte bardziej monumentalną strukturą kompozycji na pewno zostaną zapamiętane znacznie szybciej. Wspomnę tu przepiękny singlowy Black Eyed Man wypełniony doskonałą dramaturgią, którą świetnie podkreśla wokalne vibrato artysty, czy też następny w kolejce Killers chowający się co rusz w ambientowo-industrialnej zadumie Archive i bardziej zduszonym brzmieniu gotyku, aby wyswobodzić swoją moc w solowych ekstrawertyzmach gitary oraz w bardzo przekonywających emocjach wokalnego artyzmu. To właśnie one doskonale dopinają emocjonalną klamrę albumu, rozładowując i piętnując płynące z muzyki i tekstów uczucia. Wyzwalające i mocne koncepcyjne podejście znajduje również odzwierciedlenie w muzyce. Klarowny zapis brzmienia w retrospekcji akustycznych oddechów świetnie wyswobadza nas z sideł mocniejszych barw instrumentarium. Jest w tym oczywiście duża dawka powiewu Anathemy, ale bez majestatycznego rozmachu, i dobrze. W Antimatter by to się tak nie sprawdziło. Ponadto unosi się również nad tą muzyką pastelowy duch Pink Floyd, który pięknie wprowadza w to wydawnictwo nutę intymności. Instrumentaria nie wyłączają się zbytnio z obiegu wokalnych zabiegów barytonu. Dopełniają raczej intymność tła, delikatnie, bez wyrywności, bo ta płynie z pełnej pasji wokali. Rzadko wchodzą one w interakcje z damskimi uzupełnieniami i chociaż nie ma uczucia ich braku, to jeśli się pojawiają umiejętnie, dopełniają aranżacyjny koncept w Stillborn Empires, Hole czy też w wyrazistym duecie z Jenny O’Connor w Integrity. Podobnie ze wspomnianą elektroniką i świetnymi partiami klawiszy (Killers, The Judas Table), które wskrzeszają również rejony gotyku (Can Of Worms).
M. Moss w udzielonym dla nas wywiadzie powiedział, że (…) przebijanie swojej muzyki do konkretnego trendu spowoduje utratę wartości, zaraz potem, jak trend stanie się nieaktualny. Cóż, ten muzyk swoją twórczość prezentuje zawsze z wielkim zaangażowaniem, dlatego każde wprowadzane zmiany, mimo że od początku działalności nie można nazwać ich subtelnymi, to jednak nie można mieć mu tego za złe. Nie ma w tym ani krzty sztuczności, wybijania się na połacie mainstreamu. Mistrz melancholijnego art rocka powrócił i to z jednym z najbardziej poruszających w jego dorobku albumów. Mówiono do niedawna, że Antimatter nie ma szans przebić popularności Anathemy. Cóż, o niej nieco ucichło, może to jest ten moment?
ANTIMATTER – BLACK EYED MAN