★★★★★★★✭☆☆ |
1. Melting ice 2. Bottomles like 3. 33 beads 4. By the riverside 5. Billy without teeth 6. Time on my hands 7. Evening glow orange 8. Mandala song 9. Merman’s dream 10. Minus seven 11. Hurricane’s eye 12. Smell of gasoline
SKŁAD: Wawrzyniec Jan Dąbrowski: wokal, gitara, ukulele; Michał Sepioło: gitara, kontrabas elektryczny, banjo; Maciej Rozwadowski: wokal wspierający, instrumenty perkusyjne, cymbały. Gościnnie: Magdalena Jobko: wokale (11)
PRODUKCJA: Maciej Jan Bąk, Wawrzyniec Jan Dąbrowski (5, 12) & Henry Davd’s Gun – RetroVibeStudio. Kamil Roloff (11) – NaroczStudio
WYDANIE: 25 stycznie 2016 – Borówka Music www.henrydavidsgun.bandcamp.com
Kolejny debiutujący zespół… Po raz kolejny bardzo interesujący i… w kolejce na podium polskiej alternatywy. Tym bardziej zasługuje na uwagę, że konwencja naprawdę nie jest pospolita. Ale chwila, przecież lidera formacji skądś już przecież możemy kojarzyć. Przypomnę więc projekty Wawrzyńca Jana Dąbrowskiego typu Bramafan oraz Letters From Silence. Pan Maciej Rozwadowski też przecież może pochwalić się doświadczeniem w grupie Nocny SuperSam, a Michała Sepioło powinniśmy kojarzyć z recenzowanej na łamach serwisu formacji Frozen Lakes. Pierwsze kroki postawione więc były przez wszystkich członków dużo wcześniej, dlatego nie dziwi tak zgrabnie sprezentowana nowa odsłona ich muzycznej jaźni.
Słuchaczy na swój album bardzo dobrze przygotowali, bo przed wydaniem ograli Polskę sporą trasą koncertową, która z pewnością zgromadziła rzeszę zainteresowanych ich brzmieniem wielbicieli. Bo tak należy nazywać publiczność, którą ruszyła tego typu muzyka. Wybór jest bowiem bardzo prosty. Jak czarne na białym – ten zespół albo się doceni, albo zdecydowanie odrzuci.
Jak sami piszą: To utwory o brudnym, zmieszanym z błotem i roztapiającym się śniegu, o przemianie i odrodzeniu, rześkim, krystalicznie czystym powietrzu trafiającym wprost do płuc. O szczęściu, paradoksalnie płynącym z trudu i wysiłku. To dość poetyckie przedstawienie jest bardzo trafne. Oryginalna konwencja Henry’s David Gun rozkoszuje nas niepospolitą śmiałością do supremacji akustycznego brzmienia, która kroczy między takimi gatunkami jak oczywista namiastka rocka, indie, folku, a nawet ambitnie ukrytego country. Wszystko zlane w liryczną ostoję konceptu (Melting ice), często zjawiskowo urzekającego nas hipnotyczną aurą (Bottomless like).
Specyficznej eteryczności albumu, którą również da się odczuć na owym albume dodają anielskie i mocno wbite pogłosami w tło chóry, które dość często wykorzystywane, najdogłębniej podkreślają liryczność zamierzonego przekazu całej płyty, czyli motyw samotności. Wielu z pewnością skojarzą się tego typu brzmienia z nostalgią znanego Bona Ivera. Co ciekawe, granie Henry David’s Gun jest tak kameralne, że nieraz zahaczają o formę a’capella dodającą kompozycjom niebywałego efektu intymności (Eveling glow orange).
Lekka chrypka wokalisty wprowadza w muzykę charakterystyczne ciepła, ale często napawa też surową energią (33 beads), która uporczywie miesza się z dawką kontrastującego oniryzmu (Billy without teeth). Są jednak na płycie kompozycje, które delikatnie wyłamują się sennej fali albumu i wprowadzają bardziej rzewne tempa, które przypominają dokonania Jacka Johnsona, bądź dynamiczną, choć wciąż balladową konwencję Dave Matthews Band (Time on my hands, Minus seven).
Artyści nie omieszkują włączać w ich aranż oryginalnych środków przekazów jak gościnnie udostępniającej wokale Magdaleny Jobko (Hurricane’s eye). Ponadto, mamy tu elementy ukulele, banjo, ksylofon czy egzotyczny cajon, cymbały i inne przeszkadzajki. Takie ruchy ze strony zespołu świetnie podkreślają ważną dla formacji różnorodność kompozycyjnych konstrukcji, która przy tego typu minimalistycznym – trzeba rzec – instrumentarium z łatwością popaść mogła w twórczą monotonię. Płyta „Over the Fence… and Far Away” niesamowicie przykuwa uwagę do szczegółów i małych, pozornie zbędnych środków, które okazują się tu najważniejsze. Zresztą jeśli mowa o precyzji, sprawdźcie samą oprawę graficzną, która idealnie podkreśla skrupulatność twórczego przekazu grupy. Nie wspominam tu o znakomitym brzmieniu całego produktu, który mimo – domyślam się – spartańskich warunków nagrywania w drewnianym domku i braku profesjonalnego studia tylko podkreślają głębię całego projektu i jego konsekwencję w przodowaniu niezwykłej subtelności aranżu.
Twórczość Henry David’s Gun jest mocno ukierunkowana na emocjonalny przekaz zwijający w swym przesłaniu wspomnianą melancholię, która niekiedy powiewa bardzo chłodnym charakterem (By The Riverside), a nieraz przystaje na zdecydowanie bardziej pozytywny wymiar przekazu (Time on my hands) zahaczający nawet o bardowe spontaniczne zaśpiewy, przypominające twórczość Nicka Cave’a (Mandala song). Zawsze jest jednak ten przekaz niezwykle czuły w odbiorze i bardzo łatwy przy utożsamianiu z pojedynczymi kompozycjami oraz ich treścią (Merman’s dream). Dla wielu będzie to więc krążek mocno sentymentalny ze względu na poruszające środki przekazu, ornamentalnie wybijające emocjonalne ramy albumu. Debiut to zawsze świetna okazja do sprezentowania prawdziwego ego formacji. Niczym jeszcze niezarzucona twórczość, bez obietnic i oczekiwań zawsze pozostanie tworem najszczerszym po którym poznajemy charakter grupy. Jakże doskonale łączy się to zapewne z wyborem enigmatycznej nazwy zespołu, za którym kryje się pseudonim artystyczny W. J. Dąbrowskiego. Mało tego, robiąc krótki internetowy „research” oraz idąc dalej tropem imion dojdziemy do XIX wiecznego pisarza, poety i filozofa Henry’ego Davida Thoreau symbolizującego świetnie pasującą do twórczości grupy ideologię transcendentalizmu. Ich muzyka niczym wspomniana myśl filozoficzna uzależnia w sobie zwoje twórczej niezależności i braku obierania błędnie powielanych schematów.