Bezpośrednio z Reykjaviku, ale nie tam zamierzają nas przenieść muzycy Lucy in Blue. Zamiast tego zachęcają nas do odkrycia muzyki nasyconej surrealizmem, romantyzmem i dozą marzycielstwa najowocniejszych lat muzyki progresywnej. Kapsuła czasu, która doskonale oddaje wymiar magii tego gatunku. Na płycie znajduje się zaledwie sześć utworów, ale są tak ekspresyjne, że zakotwiczają się w pamięci na dłużej, niż byśmy myśleli. Swoją drogą album o wiele dojrzalszy od debiutu Islandczyków. „In Flight” waży się jako bardziej rzeczowy i konkretniejszy. Jest w nim pewna mantra oraz dostojność prowadzenia dźwięku. Pewność i aranżacyjna świadomość, której spójność wręcz przytłacza. Magiczny i zjawiskowy ton tamtej muzycznej epoki lat 60. i 70. zanurza słuchacza w mglistej melancholii gitarowych cieni, brzmienia eklektycznego melotronu i majestatycznego wrażenie zawieszenia między snem a jawą. Album nie wciska słuchacza w siedzenie, ale daje dożylną dawkę porządnego rozluźniacza dzięki swojemu androgenicznemu brzmieniu. Klimat o tyle ciekawy w kontekście gatunku rocka progresywnego, że jest wzmocniony dawką chłodnej atmosfery islandzkich wpływów. W erze kopiowania wielu ten album nie podpadnie. Ja jednak szanuję i traktuję takie podchody jako świadome oddanie hołdu. Mistrzów progresji i psychodelii nikt przecież nie zastąpi, ale połączyć esencję King Crimson, Camel, Pink Floyd, Caravan i The Doors w takim stylu sugeruje, że trzeba tą muzyką naprawdę przesiąknąć, aby poddać to tak pięknej muzycznej parafrazie. Czy powinniśmy winić współczesne zespoły, która tak bezpruderyjnie korzystają z osiągnięć uprzedniej epoki? Sądzę, że tego nie unikniemy i dopóki wpływy są dozowane z takim szacunkiem, jak robią to Lucy In Blue, to możemy być im tylko wdzięczni, że źródła rocka progresywnego nie będą nigdy zapomniane.