XXVI Toruń Blues Meeting (Toruń, Od Nowa, 20-21.11.2015)

Jak co roku w przedostatni weekend listopada Toruń staje się stolicą polskiego bluesa. Polskiego tak naprawdę tylko z nazwy, ponieważ wśród zaproszonych muzyków mamy od lat gości z całego świata. W tegorocznej edycji swój udział potwierdzili: międzynarodowy kwartet Lamar Chase Band (pod wodzą amerykańskiego wokalisty i gitarzysty Lamara Chase’a, w którego skład wchodzą także Holender, Niemiec i Indonezyjczyk), szwedzkie trio The Hightones, słowacki duet Luboš Beňa & Bonzo Radványi czy Brytyjczyk Big Joe Bone. Atmosfera legendarnego już klubu „Od Nowa” sprawia, że koncerty są wyjątkowo gorące i niepowtarzalne. Niezwykły klimat festiwalu tworzą jego wierni sympatycy, którzy cyklicznie przyjeżdżają na toruńską imprezę. Toruń Blues Meeting to prawdziwe święto bluesa. Nie mogło być inaczej także tego roku.

Pierwszą festiwalową noc rozpoczął trójmiejski kwartet Cotton Wing (Robert Tyszka – wokal, harmonijka ustna, Adam Zagrodzki – perkusja, Piotr Augustynowicz – gitara, Janusz Wawrzynowicz – gitara basowa). Muzycy zaprezentowali godzinny set, w którym wyczerpali w pełni swój autorski materiał, który zawarli na płycie „Fishing & Processing” (2015). Zespół okazał się naprawdę świetnym otwarciem, grając energetyczną mieszankę elektrycznego bluesa z dodatkami funky i boogie (Make Me Feel Good Tonight, Hot & Ready czy Jackpot). Nie zabrakło też wolniejszych, klasycznych bluesowych utworów okraszonych dźwiękiem harmonijki ustnej (Whiskey Time, Bad Woman). Publiczność festiwalowa już po dwóch, trzech utworach gorąco oklaskiwała zespół. Co równie charakterystyczne dla toruńskiego festiwalu, ludzi pod sceną przybywało i swój występ Cotton Wings kończyło przy prawie pełnej sali. 

Cotton Wing

Bardzo często w swoich recenzjach omawiam, opisuję, dzielę się muzyką ze Skandynawii. Jest to jednakże głównie muzyka metalowa, czasem folkowa albo mikstura obu tych gatunków. Ale okazuje się, że Skandynawowie mają całkiem niezłych bluesmanów, czego dowodem była formacja The Hightones. To jedna z flagowych kapel reprezentujących nową generację bluesa. Mimo iż działają dopiero od 2012 roku, to muzykom wywodzącym się z miast Karlstad oraz Örebro udało się wyrobić sobie opinię twórców cenionych i szanowanych, zarówno w samej Szwecji, jak w Europie. Mają na swoim koncie jedną płytę „Oh Baby, Me Too” z 2013 roku. Materiał ten został nagrany wspólnie z pianistą Frederickiem Karlssonem, jednakże do Torunia zespół przybył jako klasyczne trio (Pierre Sjöholm – wokal, gitara, Lucas Lindstedt – perkusja, Daniel Fredriksson – bas i wokal wspierający). Zespół zagrał mocniej niż na albumie, kładąc nacisk na rock’n’rollowe i rockowe zabarwienie swoich utworów. Kilka z nich (np. Mademoiselle czy Sugar Mama) rozwinęło się w improwizowane gitarowe popisy Pierre’a, za które zbierał solidne brawa. Był to bodajże pierwszy występ Szwedów w Polsce, który mam nadzieję dobrze zapamiętali i skuszą się wrócić do Polski jeszcze nie raz. Zresztą ilość osób chętnych do zamienienia kilku słów, przybicia piątki czy zrobienia sobie zdjęcia z zespołem po występie to dowód na zaskarbienie sobie sympatii polskiej publiczności.

The Hightones

Prawa festiwalu są nieubłagane, o czym także w dalszej części relacji, po godzinie The Hightones musieli zwolnić miejsce dla kolejnego uczestnika. Tym razem na scenie przygotowano jeden stojak na mikrofon, do którego swoje utwory wyśpiewywał Paweł Szymański. Wolty stylistyczne, nieoczekiwane połączenia to znak charakterystyczny Toruń Blues Meeting. Po dwóch naładowanych energią występach przyszła chwila odpoczynku, refleksji. Paweł Szymański z gitarą i harmonijką zaprezentował utwory z pogranicza folku, country, ragtime’u czy z racji zaangażowanych, przewrotnych, sarkastycznych tekstów muzyka ta bliska była poezji śpiewanej. Występ ten podobał mi się najmniej, oczywiście nie z powodu, że była to słaba muzyka albo że wykonawca znalazł się na scenie z przypadku. Po prostu nie poczułem tego czegoś, będąc zafascynowany występem Szwedów oraz reprezentantów Pomorza, a zarazem mając świadomość, że czeka mnie niesamowity spektakl przygotowany przez Lamara Chase’a oraz poczucie ekscytacji i niepewności co do występu Sebastiana Riedla i zespołu Cree. Szymański jednakże swoją publiczność miał, otrzymał zasłużone brawa za swoje utwory, wiele osób w dobrym humorze i z szerokim uśmiechem wychodziło po zakończeniu koncertu, a co najważniejsze, uśmiech zadowolenia pojawił się na twarzy artysty.

Lamar Chase Band

Około godziny 22:30 na scenie pojawił się kwartet Lamar Chase Band. W tym momencie sala „Od Nowy” została szczelnie wypełniona fanami czarnej muzyki. Lamar i jego ekipa zagrali, a właściwie zaprezentowali blisko półtoragodzinne show. Jak przystało na prawdziwą gwiazdę, Lamar uwodził, czarował widzów nie tylko swoją grą na gitarze, ale także scenicznym luzem i otwartością. Nawiązał z publiką genialny kontakt, kokietował kobiety, zszedł ze sceny, by wśród publiczności grać i śpiewać. Wracając z tej wycieczki wśród publiczności, śpiewał bez mikrofonu, a jego głos tubalnie niósł się po sali. Panowie improwizowali, grali standardy, jak np. nieśmiertelny Hey Joe Hendrixa, do pomocy wykonania którego nie musiał długo namawiać zebranej publiczności. A propos mistrza gitary, także Lamar grał za plecami czy zębami na swoim Stratocasterze czy wykorzystywał sukcesywnie opróżnianą butelkę bourbona do otrzymywania efektu slide. Ukłony także w stosunku do reszty muzyków, bas i perkusja nadawały tempa i mocy, a drugi gitarzysta, Andre Bleeker, dzielnie wtórował, czasem i przewyższał wirtuozerią Lamara. Dla fanów bluesa chicagowskiego okraszonego soulem, r&b i rockiem były to niezapomniane chwile, długie owacje żegnały zespół.

Sebastian Riedel & Cree

Chwilkę przed północą na scenie rozgościła się formacja Cree, która kończyła pierwszą odsłonę tegorocznego TBM. Bastek i reszta ekipy rozpoczęła od Kiedy znowu, emocjonalnej ballady oddającej cześć i honor nieodżałowanemu ojcu – Ryszardowi Riedlowi. W przeciągu reszty koncertu zabrzmiały inne ballady: Na dnie twojego serca, Jestem tu dla Ciebie, które ciepło zostały przyjęte przez toruńską publikę. Cree zabrzmiało także trochę ostrzej, wplatając w swój set Highway 66 czy też Diabli nadali, która rozwinęła się w kilkunastominutową improwizację obu gitarzystów – Sebastiana i Sylwestra Kramka oraz klawiszowca Adama Lomanii. Na kilka dni przed toruńskim koncertem premierę miała siódma płyta zespołu pt. „Heartbreaker”. Zebrani mieli możliwość posłuchać jednych z pierwszych wykonań na żywo materiału z tego longplaya m.in. Każdy rodzi się świętym czy coveru Modlitwa bluesmana w pociągu zmarłego w tym roku Jana „Kyksa” Skrzeka. Cree zagrało także dwie piosenki Dżemu – Sen o Victorii oraz Naiwne pytania, zakończyło natomiast improwizowanym instrumentalem, nawiązując do klasycznego brzmienia Cream. Jak przyznał sam Sebastian, już dawno nie grali o tak późnej porze, ale żaden z muzyków nie był ospały, a dawał z siebie maksimum, co niejednokrotnie docenione zostało przez publikę. Występ skończył się parę chwil po godzinie 2 w nocy, a na małej scenie tuż przy barze klubu zaczął grać Blues Bazar – gospodarz tegorocznego nocnego jam sessions.

Outsider Blues

Na rozruch drugiego wieczoru festiwalowego zagrał pięcioosobowy Outsider Blues z Przeworska. Zespół zaprezentował zróżnicowane odcienie bluesa, głównie elektrycznego z domieszką rocka, rockabilly, boogie czy twista. Sytuacja analogiczna do dnia pierwszego, z każdą minutą pojawiało się więcej  ludzi pod sceną, zaopatrzonych w oficjalne Blues Meetingowe koszulki albo te z logiem Dżemu. 40-minutowy występ zakończył się wyczekiwanym utworem Jestem lekko na bańce, który wzbudził największy aplauz.

Big Joe Bone

Po Outsiderach na scenę wszedł Brytyjczyk Big Joe Bone (właściwie: Danny Wilson). Uzbrojony w banjo oraz gitarę rezofoniczną, harmonijkę ustną oraz jak sam mówi very heavy stomping boot, którym podaje sobie rytm, w pojedynkę rozniósł scenę. W swojej muzyce Brytyjczyk nawiązuje do takich legend bluesa akustycznego, jak: Robert Johnson, Son House czy Bukka White. Wszystkich wielkich lat 30. i 40., kiedy kształtował się blues. Big Joe Bone zagrał jedynie 40 minut, ale pokazał niesamowite możliwości i brzmienie gitary rezofonicznej, równie niesamowitą wirtuozerię w grze na banjo. Swoim występem porwał  toruńską publiczność, która długo oklaskiwała jego utwory i pomagała w nadawaniu rytmu, klaszcząc rytmicznie. Wspominał wcześniej o nieubłaganych prawach festiwalowych, mimo domagania się ponownego wyjścia i zagrania choć jeszcze jednej bisowej piosenki, ten przesympatyczny Brytyjczyk musiał zejść ze sceny. Myślę, że otrzymał wiele pozytywnych reakcji ze strony publiczności, która chętnie gratulowała mu występu, gdy przez chwilę był wśród publiczności, by przyjrzeć się kolejnemu wykonawcy, jakim była toruńska Tortilla.

Tortilla

Zespół Tortilla, dowodzony przez gitarzystę Maurycego Męczekalskiego, prywatnie także szefa „Od Nowy”, zaprezentował się jako gospodarz imprezy. 26. edycja festiwalu stała się miejscem zaprezentowania nowej wokalistki zespołu Doroty Bułakowskiej, która to zaśpiewała trzy utwory (m.in. Róbmy remont). Mimo widocznego stremowania wokalistka dała sobie świetnie radę, została mile przyjęta przez publikę i pozostaje jej teraz popracować trochę nad zapamiętaniem tekstów i wszystko będzie w jak najlepszym porządku. Występ Tortilli oczywiście nie składał się jedynie z tych paru utworów, resztę zaśpiewała dotychczasowa wokalistka Marta Ciosek-Szefke, żegnając się z Blues Meetingową publicznością już na zawsze. Chyba że ktoś pokusi się jeszcze, by pojechać 27 listopada do Gdyni, gdzie w „Blues Clubie” odbędzie się ostatni wspólny koncert Tortilli i Marty, jeśli nie, niech dołączy zatem do moich podziękowań złożonych właśnie teraz i tu.

Luboš Beňa & Peter „Bonzo” Radványi.

Po blisko godzinnym występie toruńskiego zespołu na scenie pojawili się ostatni goście z zagranicy – słowacki duet Luboš Beňa & Peter „Bonzo” Radványi. Podobnie jak polski After Blues grają jak trio. Luboš oprócz grania na basówce obsługuje nogami zestaw perkusyjny (stopa, werbel), natomiast „Bonzo” to wirtuoz gitar rezofonicznych (strażnik pamięci o twórcy tego instrumentu, którym był także pochodzący z Trnavy, chociaż żyjący w Ameryce, jego rodak John Dopyera), mistrz techniki slide i fingerstyle. Głęboki zachrypnięty głos, charakterystyczne brzmienie gitary kolejny raz tego wieczoru przeniosły zebranych do lat 30. Panowie zagrali utwory ze swojego jedynego albumu „Nemám Hlad, Nemám Smäd” (2012 r.). Zabrzmiały takie utwory, jak m.in. Travelling Blues, Diving Duck, The King Of The Blues czy Stop Drinking That Wine. Panowie świetnie się bawili, wykonując swoje utwory. Ten humor udzielił się publiczności, która bawiła się równie wyśmienicie – klaskała, podrygiwała, krzyczała przy każdym z kawałków. Nieprzesadzona jest opinia, że potrafią oni przekonać do bluesa niejednego opornego słuchacza. Wspólnej zabawie dał się ponieść także Big Joe Bone, zaproszony do zaśpiewania wspólnie z Radványim refrenu jednej z piosenek. Duet zaprosił na scenę także Maurycego, który swoją gitarą akompaniował w kilku ostatnich utworach, w tym dwóm całkowicie zaimprowizowanym – Sweet Home Toruń (na podstawie klasycznego utworu Roberta Johnsona Sweet Home Chicago) oraz Boogie Toruń. Długie brawa żegnały przedostatnich artystów toruńskiego festiwalu.

Dżem

Finał finałów to oczywiście koncert zespołu Dżem. W swojej ponad 35-letniej działalności zespół skomponował tak wiele przebojów, że jest w czym przebierać. Jest niestety spora garść takich osób, która domaga się grania wiecznie tych samych utworów. Myślę, że mogliby oni być niezadowoleni z przebiegu sobotniego koncertu, ponieważ z absolutnych, nieśmiertelnych szlagierów zespół zagrał Czerwony jak cegła, Wehikuł czasu, Autsajdera i Whisky – w tych dwóch ostatnich zespół na akordeonie wspomógł Krzysztof „Partyzant” Toczko. Poza tym zabrzmiały takie utwory, jak: Do przodu, Partyzant, Ćma barowa, Powiał boczny wiatr, Człowieku co się z tobą dzieje. Goście toruńskiego festiwalu bawili się bardzo dobrze, zespół zagrał natomiast dobry koncert. Tylko dobry, bo w moim odczuciu zbyt krótko, a po drugie zespół grał tak, jakby chciał „odegrać”, a nie „zagrać”. Trochę to pewnie brzmi zbyt zagmatwanie, ale chodzi o to, że mam jakiś niedosyt po tym występie. Może to przez napięty kalendarz zespołu, panowie grają praktycznie co weekend, od czwartku do niedzieli włącznie. Koniec końców, był to szalenie udany festiwal, bawiłem się wyśmienicie, poznałem ponownie sporo cudownej muzyki i świetnych ludzi, spotkałem starych znajomych. Na pamiątkę zostały zdjęcia, płyty i wspomnienia. Z nimi czas do 27. festiwalu zleci jak z bicza trzasnął. Widzimy i słyszymy się za rok, toruńscy przyjaciele.