Venflon – Sztuka Upadku

★★★★★★☆☆☆☆

1. Obcy 2. Wszystko Co Masz 3. Miłość 4. Wyzwanie 5. Anioł Śmierci 6. Zero 7. Pełen Nienawiści 8. Chory Sen 10. Tu i Teraz 10. Wirus 11. Nie Proś Mnie

SKŁAD: Maciej Ornoch – wokale; Radosław Modro – gitary; Witold „Tolek” Danecki – gitary, wokale; Maks Malinowski – bas; Adam Najman – perkusja

WYDANIE: 2 października 2015 – Fonografika

www.venflon.pl

Kaniula dożylna obwodowa (zwykle nazywana wenflonem) – plastikowa rurka umieszczana tymczasowo w żyle, wraz z zewnętrzną częścią pozwalającą na przyłączenie strzykawki lub kroplówki. […] Wprowadzana do żyły przy pomocy stalowej igły. Dzięki kaniuli pacjent może otrzymywać dożylnie lekarstwa bez konieczności każdorazowego wykonywania nowego wkłucia.

Nie, nie, nie martwcie się… Nie weszliście przez przypadek na forum studentów medycyny albo liceum pielęgniarskiego. Chociaż zaprzeczyć nie mogę, czasem czuję się niczym ten doktor Tulp z obrazu Rembrandta kroję, otwieram, spoglądam, badam, poznaję, opisuję… Zacząłem jednak medycznie z powodów oczywistych oto jestem świeżo po przesłuchaniu nowego longplaya zespołu, który to nazwę swą wziął od wdzięcznej, figlarnej rurki, co to niejednemu uratowała życie.

Każde większe miasto w Polsce ma swoją scenę rockową, zdartą ekipę i młode wilki. Jedni są etatowymi rezydentami klubów, inni próbują wywalczyć sobie kawałek sceny z mniejszymi lub większymi sukcesami. A już wiadoma rzecz stolica, chciałoby się powiedzieć słowami starego warszawskiego szlagieru, gdzie z pewnością bardziej tłoczno. Venflon jednak sukcesy ma nie tylko na stołecznej, ale i na ogólnopolskiej scenie. Zaliczyli występy przed takimi kapelami, jak HIM i 3 Doors Down, grali na Przystanku Woodstock, dotarli do półfinału „Must Be The Music” w 2012 r., mają już swoje grono fanów, a „Sztuka Upadku” to ich trzeci album długogrający. 

Panie Doktorze, w jakim stanie jest pacjent? Otóż moja diagnoza brzmi: stabilnym i mieliśmy już podobne przypadki. Jest bardzo heavy-metalowo, spójnie i konsekwentnie. Jednakże płyta się obraca, numery lecą jeden po drugim, a tu od razu, niczym paparazzo do Paris Hilton, przykleja się do człowieka głupie pytanie: gdzie ja to już słyszałem? O tym jednak potem. Próbowałem i obmyślałem, jak tu zabrać się do zrecenzowania płyty kawałek po kawałku, ale nie bardzo byłem w stanie musiałbym się wielokrotnie powtarzać, z racji tego, że kapela pod względem aranżacyjnym jest mocno konserwatywna. Praktycznie żaden utwór nie wychodzi tu poza klasycznie metalowe instrumentarium. Dwa wiosła, wokal, bas i perkusja i tak przez jedenaście numerów. Nie można o nich absolutnie powiedzieć, że nie są chwytliwe w całym tym ciężarze, zbudowanym przez nisko strojone gitary jest melodia, a i brzmienie jest selektywne i dynamiczne. Nie da się też odmówić fajnego „bujnięcia” tworzonym przez Venflon riffom kawałki takie, jak Miłość, otwierający Obcy czy mój ulubiony Zero, z doskonale chwytliwym refrenem i bardzo przyjemną solówką, to naprawdę rzeczy z bardzo dużym potencjałem. Ale jednak coś w tej pozornie dobrze skrojonej całości uwiera… Tak, jak pisałem wcześniej, nie da się tutaj uciec od pewnych porównań, które same się nasuwają w miarę słuchania. Muzyka Venflonu od razu zabrzmiała mi echem dokonań kilku polskich i zagranicznych bandów. Od pierwszych chwil do głowy przyszli mi amerykanie z Godsmack i Brand New Sin, sludge metal spod znaku Crowbar czy Down, gdzieś tam przewinęli się i rodzimi wykonawcy, na czele z Proletaryatem i Illusion, chwilami zalatywało nawet sceną szwedzką pod postaci Clawfinger i Evergrey. Natomiast wokal, czysty na zmianę z ostrym i chropowatym, do złudzenia przypominał mi to, co w Trivium ze swoją krtanią robi Matt Heafy. 

Możecie się czepiać: to zrób Pan coś tak oryginalnego, żeby do niczego, co wcześniej podobne nie było! Nie o to chodzi. Chodzi o to „coś”, coś, co pozwoli mi, żeby każdy z numerów zapadł mi w pamięć jako osobny byt, „coś”, co sprawia, że piosenki zaczynają żyć własnym życiem, a tego, niestety, by może z racji małego urozmaicenia aranżacyjnego, trochę zabrakło. Często na przykład słyszałem na płycie takie riffy, które aż prosiły się o poprzedzenie ich jakimś intro albo okraszeniem motywem przewodnim wystarczyłoby, żeby dodać albumowi trochę powietrza i pozwolić, żeby materiał nie zlewał się w jedną całość. Niestety, atmosfera cały czas jest ciężka i gęsta od siarczystego, gitarowego distortion. No i rzecz ostatnia śpiew. Pod względem technicznym wokal pana Macieja Ornocha jest naprawdę kapitalny, podobnie, jak bardzo zmyślnie skonstruowane są teksty. Brzmienie strun głosowych tego gościa naprawdę piłuje cojones. Jednak całość wrażenia psuje mi „amerykańska” maniera przy wyśpiewywaniu kolejnych wersów. Panie Macieju, po co to? Może i jestem czepialski, ale sakramencko „denerwujeah mnieah, jak sieah tak przeciągah weahrsy pioseneakh”. No cóż, może i nie jest to z mojej strony zbyt miłe, ale jak już mam wyrazić swoje zdanie, to, niczym pewien korespondent, z którym mi się taka maniera kojarzy, mówię, jak jest. Zachary Mosakowski, Boston – Massachusetts. Reasumując, muszę powiedzieć, że jestem trochę rozdarty. Sam materiał jest naprawdę interesujący, sprawnie zagrany, widać, że zespół ma na siebie koncept. Jednak te detale, w których to najczęściej przysłowiowy diabeł tkwi, nie pozwalają mi dać oceny wyższej niż sześć gwiazdek. Płyty jako całości słucha się bowiem naprawdę przyjemnie, ale nie zalągł się w niej tzw. „earworm”, dzięki któremu zagnieździ się w uszach na dłużej.