Album niezwykle tajemniczy, tym bardziej, że po otrzymaniu paczki, próby odczytania okładki spełzły na niczym. Grzbiet jednak wszystko rozjaśnił. More Experience. Projekt jednego człowieka, który swego czasu poprzednim wydawnictwem umilił mi parę dobrych wieczorów. Rok później wydana zostaje następczyni – „Follow Me”. Słowo ciałem się stało – puściłem w końcu pewnego wieczoru owy krążek i zacząłem podążać za nową wizją artyzmu Piotra Dudzikowskiego. Poprzednia płyta wydana z „opóźnieniem” była spod znaku łatwo wpadających w ucho melodii. W przypadku „Follow Me” wydaje się, że ten element koncepcji zaczyna ustępować na rzecz bardziej abstrakcyjnych i psychodelicznych elementów. Utwory są zdecydowanie bardziej rozbudowane i pozbawione przewidywalnej konstrukcji. Sam wstęp zapowiada to chyba najbardziej dosadnie. Projekt ten jednak zwrócił moją uwagę swoim synonimem wolności. Po raz kolejny nie ma tu parcia na studyjny szlif. Surowy miks daje jednak temu albumowi istotny wymiar enigmatyki, która pochłonęła mnie z początkami mojej przygody z Pink Floydem, gdzie jednym z pierwszych albumów, jakie dane mi było poznać był „A Saucerful of Secrets” (1968). Album, który ciężko było mi pojąć, ale był to jednocześnie krążek, który natychmiast dotknął mnie swoją mistyką. Ten pierwiastek tajemnicy ma również More Experience, który z Pink Floydami łączy również erę eksperymentalizmów The Beatles oraz Jimiego Hendrixa. Płyta polskiego artysty tak naprawdę w dużym stopniu przedstawia miks tychże osobowości. Artyści, którzy swoich wydawnictw nigdy nie ograniczali do jednej koncepcji, a twórczość była zawsze w fazie poszukiwań. Co najważniejsze w projekcie More Experience, to właśnie fakt muzycznego wyzwolenia i brak kołowania wobec utartych schematów. Tym nadal kieruje jeden człowiek, ale nie słychać tego po albumie, który jest bogaty w przeróżne interpretację instrumentów. Rozmyte wah-wah, oniryczne klawisze (Like a Sail), jazzujące elementy (Now We Are Dreaming), mistyczne wokale budowane na efekcie echa (The Witch), szarża sekcji rytmicznej (The Witch), elementy rock’n’rolla (We Couldn’t Get Much Higher) etc. Niekiedy jest to przekoloryzowane, zbyt rozciągnięte być może w swoim wirze inspiracji, być może słabo ze sobą zespolone, ale przyznacie że panowanie nad tak wieloma środkami muzycznego przekazu zadaniem łatwym nie jest i nawet jeżeli niekonieczne brzmi to wszystko perfekcyjnie, to niektóre motywy są nieskazitelnie intrygujące. Przypomina mi to nieco polską formację The White Kites, która jednak jest pod względem produkcji zdecydowanie bardziej zaawansowana. Nie wiem, na ile projekt More Experience ma stać startem do czegoś większego, a na ile artysta robi to dla sztuki samej w sobie, ale dużo bym dał, będąc na miejscu dobrych wytwórni, aby nadać More Experience jakiś większy fonograficzny sens i żeby – cytując poprzednie wydawnictwo – piosenki nie były tylko do szuflady…