★★★★★★★☆☆☆ |
1. After the Funeral 2. (Untitled I) 3. (Untitled II) 4. (Untitled III) 5. (Untitled IV) 6. (Untitled V) 7. (Untitled VI) 8. (Untitled VII) 9. Nothing in the Guise of Something
SKŁAD: Mike Armine – wokale, elektronika; Dave Grossman – bas, wokale, Eric Jernigan – gitary, wokale, B.J. McMurtrie – perksuja, wokale; Matt Weed – gitary, pianino, wokale
PRODUKCJA: Seth Manchester & Keith Souza
WYDANIE: 22 czerwca 2015 – niezależne www.rosettaband.com
After the Funeral – tak brzmi tytuł utworu otwierającego nowy krążek post-metalowców z Filadelfii. Możemy traktować go bardzo dosłownie – po pogrzebie kiepskiego albumu, jakim był „The Anaesthete”, nadszedł czas na powrót do dobrej formy. Jak dobrej?
Ano – na tyle niezłej, by nie tylko nie powodować bólu zębów, ale nawet chwilami mile podrażnić bębenki w uszach, solidnie skatowane przez poprzednika; a jednocześnie nie tak dobrej, by choćby na dwa kroki zbliżyć się do najlepszych momentów w historii zespołu. Jedno zawsze w chłopakach z Rosetty podziwiałem: mają gdzieś koniunkturalizm i swoją muzyką wyrażają zawsze to, na co mają ochotę. Kiedy po nastrojowym – i absolutnie doskonałym! – „A Determinism of Morality” zachciało im się oddać hołd swym hardcore’owym idolom, wysmażyli „The Anaesthete”, wydane własnym sumptem i sprzedawane w cyfrowej formie za „co łaska”. Teraz zapragnęli eksplorować bardziej klimatyczne rejony, łagodząc brzmienie, i znów umożliwili pobranie nowego materiału za kwotę wskazaną przez użytkownika (w tym za darmo). Ponieważ tworzą muzykę, by wyrażać, co im w duszy gra, a nie zarabiać kabonę, możemy do ich dokonań podejść bez uprzedzeń.
Ocenić wszakże musimy nie dobre chęci i szczerość przekazu, lecz to, co faktycznie dźwięczy w słuchawkach. A jest to zlepek patentów, które mogłyby zostać skomponowane w erze „A Determinism…”, a teraz zostały uproszczone i przybrudzone. Taki w istocie jest ten krążek – stara odwoływać się do bardziej atmosferycznej strony twórczości Rosetty, a jednocześnie nie dorównuje mu klasą. Są nawet momenty, które nawiązują do lubianego przez fanów „Wake/Lift” – cóż jednak z tego, skoro brakuje temu wszystkiemu polotu?
Nie zrozumcie mnie źle – jak zaznaczyłem na początku, to nie jest zły album. Sęk w tym, że chociaż ciasto wyrobione zostało ze znanych i sprawdzonych składników – charakterystycznych efektów gitarowych, growli przemieszanych z czystymi wokalami, zmian tempa i łagodnych motywów poprzetykanych nawałnicą – to z jakiegoś powodu danie nie smakuje tak, jak powinno. Może za krótko było w piecu? Może ingrediencje, choć pozornie te same, w istocie były pośledniejszego rodzaju?
Mimo wszystko jednak czuć, że jest to zwarte dzieło o wyraźnym koncepcie (po szczegóły zapraszam do tego wywiadu). Jest to też twórcze rozwinięcie charakterystycznego stylu i brzmienia Rosetty, choć nie jestem pewien, czy w kierunku, w którym bym sobie tego życzył. Wydaje mi się, że jeśli ktoś polubił się z „Wake/Lift” (co mnie się nigdy nie udało), ciepło przyjmie również nowe wydawnictwo Amerykanów. Bo ten materiał może się podobać i być może za –nastym albo –dziesiątym razem „wchodzi”. Ja jednak spasuję przy próbach przebicia głową muru, bo z każdym kolejnym uderzeniem narasta we mnie wrażenie, że za murem czai się tylko pustka. PS Okazja do ujrzenia Rosetty na żywo już niebawem – 9 sierpnia wystąpią w warszawskiej Hydrozagadce.