Steve Adey – The Tower Of Silence

●●●●●●●●○○

1. A Few Seconds Have Passed 2. Laughing 3. Just Wait Till I Get You Home 4. Army Of One 5. With Tongues 6. Secret Place 7. Farewell Sorrow 8. The Field 9. Dita Parlo 10. Tomorrow

SKŁAD: Steve Adey – wokal, pianino, perkusja, juno, melotron, OBX, sample, lowrey organ, RE-301, pedały basowe, klawisze, TR 909, dzwonki; Helena MacGlip – wokal, wem copycat; Doug Macdonald: gitara elektryczna; Ismael Florit – gitara basowa, gitara akustyczna, fisharmonia; Naomi Van Noordennen – skrzypce; Atzi Muramatsu – wiolonczela, dodaktowe skrzypce, dodatkowe klawisze; Oscar M. – perkusja; dodatkowe skrzypce grają Lindsey Martindale, Carl Thompson, Ling Hoo, Taylor St. Clair

PRODUKCJA: Steve Adey & Calum Malcom – Grand Harmonium Records

WYDANIE: 26 listopada 2012 – Shellshock/IODA

www.thetowerofsilence.com

Steve Adey – pewnie niewielu mówi coś ta osobowość, ale nic w tym dziwnego, kiedy mamy do czynienia z człowiekiem… czynu, który muzykę, a nie sławę, traktuje priorytetowo. Zadebiutował w 2006 roku dobrze przyjętym albumem „All Things Real” i długo kazał sobie czekać na wznowienie działalności w postaci kolejnego albumu długogrającego. Spytacie się – co można zdziałać przez 6 lat – ano można odrobić lekcję skandynawskiej melancholii, która od początku do końca przebija się przez najnowsze wydawnictwo uzurpujące do miana protoplasty future i electronic folku – „The Tower Of Silence”.

Steve Adey odrobił lekcję skandynawskiej melancholii

To krążek, jak by na duży rozstrzał czasowywskazywało, bardzo dojrzały. Z bardziej przemyślaną konwencją twórczą, dużą dawką eklektyzmu skraplającego się w chwilach niezwykłej intymności na mętnych połaciach muzycznego oniryzmu, co zresztą świetnie podkreśla surrealistyczna okładka Matta Canninga. Już od pierwszego zasłyszenia, a raczej po kilku sekundach A Few Seconds Have Passed między artystą a słuchaczem rodzi się specyficzna więź, która niweluje brak wcześniejszego kontaktu z muzyką tego indywiduum. To uczucie, w którym ma się wrażenie, że muzyka „The Tower Of Silence” od zawsze wierciła w nas swoje uczucia, aby przy pierwszym kontakcie dać upust wszystkim izolowanym wcześniej emocjom. Dzieje się to zarówno przy pierwszym, nieco trywialnym, acz absorbującym efekcie „reverb” w A Few Seconds Have Passed pełniącego rolę intra, jak również w kolejnym, znacznie bardziej złożonym Laughing, w którym uwagę zaczyna przykuwać bardzo zgrany duet z anielskim głosem Heleny MacGilp oraz podkładami melotronu. Wszystko to świetnie podkreśla temat przewodni wielu z utworów „The Tower of Silence”, tj. wspomnienia utraty, zatracenia i żalu.

S. Adey każdym utworem udowadnia, że doskonale zna się na tworzeniu naładowanych szczerością kompozycji. Konia z rzędem dla tego, który wskaże mi w tym roku drugi taki album, który zawierałby w sobie tak emocjonalne miriady materiału wybuchowego uczuć. Na istotny element tej mentalnej układanki wypadałoby wskazać niezwykle subtelny barytonowy wokal S. Adeya oraz – jak mniemam – wrodzona umiejętność balansowania naturalnym vibrato, często zahaczającym o manierę lidera Pearl Jam – Eddiego Veddera. Nie rzadziej kojarzył on mi się z ponurym klimatem, jakim raczy nas jego amerykański imiennik Steve von Till. Samą muzykę często odbierać można na fali konkretnych analogii, tj. specyfiki elementów gitarowych (José González, Clannad), użycia smyczków (Elysium) i pianina (Ólafur Arnalds), czy też charakterystycznej przestrzeni dźwiękowej (Sigur Rós, Mogwai, a nawet Pink Floyd).

Okazuje się, że aby wywołać ciarki, S. Adey wcale nie musiał wykorzystywać do tego tysiąca dźwięków, a paru niewinnych akordów, świetnych harmonii oraz kojących klawiszy

Okazuje się, że aby wywołać ciarki, S. Adey wcale nie musiał wykorzystywać do tego tysiąca dźwięków, a paru niewinnych akordów, świetnych harmonii oraz kojących klawiszy. Takie podejście, na pozór możliwie uproszczone, zdaje się podkreślać wyciśnięte do granic minimalizmu Just Wait Till I Get You Home. Ku mojemu zdziwieniu, to ten utwór jest również jednym z tych najlepszych. Przypomina on niekiedy początki niejakiego Bona Ivera, którego szczerość debiutu obecnie zaowocowała wielomilionową publicznością. Dziś, pomimo zachowania wysokiej wrażliwości muzycznej wspomnianego twórcy, to nie jest ta sama muzyka i osoba. Jak może być ze S. Adeyem? Wydaje mi się, że w tym przypadku mamy do czynienia z twórcą świadomym niszy, w której chce się z premedytacją poruszać. Szkopuł w tym, że tak do tej pory, jak i cały album to zbiór opowieści… niedokończonych; jakby niepełnych, które z drugiej strony, pozwalają słuchaczowi na „dopisanie” własnej wersji wydarzeń. Zdaje się, że jego kompozycje, przesiąknięte tak dużą ilością osobistych emocji czasem uporczywie starają się nie wychodzić poza ramy najbliższego otoczenia. Just Wait Till I Get You Home uświadamia nam, że są to utwory, dla małej garstki najbliższych osób, jeżeli nie dla samego siebie. Często ma się wrażenie, iż muzyką „The Tower Of Silence” zawładnął syndrom pustelnika, który w skrajnej wizji ascetyzmu usilnie stara się tworzyć swój mały wyizolowany świat. Sama nazwa albumu odnosi się jednak do indyjskiego miejsca, a konkretnie wzgórza, na której szczycie wieży umieszczane są zwłoki zmarłych, gdzie o ich dalszy los troszczą się… ptaki. Jeżeli chodzi o poziom stricte muzyczny S. Adey chciał podkreślić istotę ciszy, tak aby żaden z utworów nie został przewartościowany nadmierną ilością rozpraszających efektów. 

Muzykiem zawładnął syndrom pustelnika, który w skrajnej wizji ascetyzmu usilnie stara się tworzyć swój wyizolowany świat

Cóż, „The Tower Of Silence” to ekskluzywny towar i takiej publiczności szuka zapewne S. Adey. Od tego stwierdzenia wcale nie odwiedzie nas swoją aurą przypominającą islandzki Sigur Rós Army Of One by w With Tongues przenieść i połączyć wcześniejsze inspiracje z odważniejszymi rejonami elektroniki jaką w folkowym wymiarze prezentuje chociażby duński Efterklang. To jednak skromne antrakty, który kierują nas na kolejne wody, a raczej piętra coraz bardziej zaawansowanej muzycznie „wieży ciszy”. I tak dochodzimy do subtelnie wplatającego smyczki w budującym Secret Place, czy też coraz bardziej podkreślonej gitary w coverze Alasdaira Robertsa – Farewell Sorrow, na wzór tego subtelniejszego dorobku Johna Frusciante.

„The Tower Of Silence” nieporównanie bardziej – pomijając nieskazitelne brzmienie, które uzyskane zostało dzięki specyficznym warunkom nagraniowym, tj. w XIX wiecznych kościołach Greenside oraz Buccleuch mieszczących się w Edynburgu – przypomina demo próbek, i możliwości, którymi S. Adey chciał pokazać światu, na co go stać. Wydaje mi się jednak, że „All Things Real” bardzo dobrze spełniło to zadanie a „The Tower Of Silence” zatrzymało się na etapie poszukiwań. Nie wydaje mi się, że właśnie tego potrzebował Szkot. Przyznacie chyba, że niecałe 34 minuty to jak na 6 lat przerwy między długogrającymi wydawnictwami zbyt mało, aby zaspokoić lub w jakikolwiek sposób wykrystalizować własne muzyczne pragnienia. Nie dziwmy sięjednak temu. To człowiek, który w tym czasie uległ poważnej chorobie, wypadku samochodowemu oraz innym niezbyt sprzyjającym okolicznościom, które musiały mieć wpływ na taki a nie inny tok wydarzeń.

„The Tower of Silence” otula nas intrygą oraz zimnym podmuchem zachowawczego lakonizmu

Ponadto, rzadko zdarza się, aby twórca z całą pewnością mógł stwierdzić, że album w 100% jest takim jakim chciał aby był. W tym przypadku – samozwańczy perfekcjonista, jak określa się S. Adey, ze skłonnością do spędzania miesięcy w studiu muzycznym zadbał o wiele ponownych nagrań, aby kompozycje finalnie, a co najważniejsze, pieczołowicie podkreślały każdy niuans jego muzycznego indywidualizmu. Staranność, skromność i niezwykła dokładność z pewnością przełożyły się na jakość, którą w muzyce Szkota można uznać za definitywny priorytet.

Ciekawie prezentują się bardziej wykorzystujące potencjał Scottish National Orchestra The Field oraz charakteryzujący się dramatyczną orkiestracją Dita Parlo, inspirowany niemiecką aktorką grającą w filmie Jeana Vigo – „L’Atalante” z 1930 roku. W pewnych momentach czuć nawet wzniosły powiew majestatu, który jednak ulatuje tak szybko jak się pojawił za sprawą smyczkowego tremolo w zmysłowym Tomorrow, który tak jak większość utworów pozostawia słuchacza w lekkim uczucia niepewności, czego tak naprawdę przez ostatnie pół godziny się słuchało. Pomimo wspomnianej intymności, S. Adey jednocześnie utrzymuje ze słuchaczem misternie wypracowany dystans, otulając nas intrygą oraz zimnym podmuchem zachowawczego lakonizmu. Pomimo minimalizmu „The Tower of Silence” potrzeba prawdziwego zaangażowania do powierzenia temu albumowi 34 minut szczerej uwagi, nie czując się przy tym przytłoczonym melancholią. Jednocześnie, ze względu na niebywałą wrażliwość nie da się go nie podziwiać, a być może… zakochać.

STEVE ADEY – LAUGHING