Zaczęło się jak u Alfreda Hitchcocka – od trzęsienia ziemi. Radiohead zniknął kompletnie i wraca oblany w laurach jednego z najbardziej duchowych materiałów tej formacji. Ponura i gęstwa brzmieniowo atmosfera wzmocniona została łagodnymi elementami fortepianu i gitar akustycznych, które wspiera orkiestra smyczkowa. Duszna oraz intymna atmosfera wnosi wiele momentów uchylających się formie soundtracku. Piękno muzyki splecione jest tu w poczuciu strachu i niepewności wyrywanej z ponurej spirali napięcia dysonansów i eklektycznego pobudzenia. Wielowarstwowość i format nowego wydawnictwa skupiają na sobie uwagę szczegółami, który uwypuklają konwencję magicznie oniryczną aurę, najbardziej zauważalną w Glass Eyes ze świetnymi partiami smyczków. Kompozycje sponiewierają się wzajemnie w konfrontacji teraźniejszości z przeszłością. Mam tu na myśli samą twórczość, która w przypadku np. Present Tense wreszcie znalazła czas i miejsce na rejestrację tej znanej nam gorzko-słodkiej bossa novy na gitarze. Poza wspomnianym utworem z pewnością dosłyszymy się również reminiscencji przy odsłuchu nastrojowego Desert Island Disk. Mamy również The Numbers, który za swoją nazwą skrywa dobrze znany Silent Spring, czy też True Love Waits, kompozycje napisaną już w 1990 roku. Krążek jest więc na sposób mocno niekonwencjonalny i nieobliczalny. Aż dziw bierze jak kompozycje dzielące przecież tyle lat różni tak niewiele, a przecież większość ze wspomnianych numerów to zwyczajne „repryzy” ich twórczości. Płytą scharakteryzowałbym do pułapu psychodelicznego folku elektronicznego. Ten rozwijają ciekawe wątki jazzu jak te w Expectin to Fly, industrialne elementy w Full Stop, postapokaliptyczny nastrój Daydreaming z lamentującą kaskadową linią fortepianu, nawiedzony chórami Decks Dark, wzruszający Glass Eyes, mglisty popis synthu Tinker Tailor Soldier Sailor Rich Man Poor Man Beggar Man Thief, niezrównoważony The Numbers z genialną budową crescendo etc. Co najważniejsze, aranżacje są same w sobie nieobliczalne. Nie opierają się na konkretnych sekwencjach akordów, które rozrzedzane zostają wyjątkowymi ornamentami. Album w pewien sposób instrumentalnie kruchy, który kontrolują i scalają wzbogacane niezwykle subtelne orkiestracje. Układ dynamiki przypomina nieco ten z „King Of Limbs” (2011), ale tu wydaje się bardziej organiczny mimo całej elektronicznej otoczki. Samo wydawnictwo jest bardzo intensywne pomimo dość stabilnej i pozornie monotematycznej brzmieniowej strawy. Krążek tym samym w pewien sposób mocno zachowawczy, biorąc pod uwagę ich wcześniejsze aranżacyjne ekscesy. Euforyczny wstęp gorączkowego Burn The Witch i końcowa ballada doskonale uzupełniają ideę kontemplacyjnego Radiohead. Błogi nastrój doskonale koi nasze spragnione melancholii uszy. Od tego hipnotycznego wydawnictwa jest się naprawdę ciężko oderwać. Panowie przeprosili się z ciszą, z której to chłoną silną wizję lirycznego przekazu. Radiohead na szczycie?