Cradle of Filth – Hammer of the Witches

★★★★★★★✭☆☆

1. Walpurgis Eve 2. Yours Immortally… 3. Enshrined In Crematoria 4. Deflowering The Maidenhead, Displeasuring The Goddess 5. Blackest Magick In Practice 6. The Monstrous Sabbat (Summoning The Coven) 7. Hammer Of The Witches 8. Right Wing Of The Garden Triptych 9. The Vampyre At My Side 10. Onward Christian Soldiers 11. Blooding The Hounds Of Hell 

SKŁAD: Dani Filth – lead vocals, lyrics, Richard Shaw – guitars, Marek 'Ashok’ Šmerda – guitars, Daniel Firth – bass, Martin Marthus Škaroupka – drums, keyboards, orchestration, Lindsay Schoolcraft – female vocals, harp

WYDANIE: 10 lipca 2015 – Nuclear Blast www.cradleoffilth.com

Któż z nas, dzisiaj młodych, wykształconych i z wielkich miast, nie jarał się za szczeniaka popularnymi „Kredkami”? Czy był jakiś długowłosy smarkacz, który nie nosił na sfatygowanej kostce naszywki Cradle of Filth, tuż obok nagryzmolonego długopisem odwróconego pentagramu i trzech koślawych szóstek? Ja takich nie znam. Kolegowałem się tylko z takimi, co nosili. Reszta słuchała tego głupiego Demon Burger i nie była dość mroczna, o.  

Złote to były czasy. Co ciekawe jednak, kiedy kindermetalowcy tupali obutą w ciężkiego glana nóżką w rytm mroczno-gotyckiego Nymphetamine, angielski zespół znajdował się już na równi pochyłej. Odkładając wszelkie żarty na bok: Cradle of Filth to bezsprzeczny klasyk muzyki metalowej i jeden z prekursorów symfonicznego black metalu. Sęk jednak w tym, że po wydaniu kultowego krążka „Cruelty and the Beast” zespół zaczął powoli odcinać kupony od sławy i staczać się muzycznie. Część „prawdziwych” fanów przeklęła ich za dobrze przyjęte w mainstreamie „Nymphetamine”. Wszystko przez to, że dotychczas trudna, wielowarstwowa i klimatyczna muzyka została spłycona i zaczęła pojawiać się na MTV przed 22:00. Apogeum upadku to znienawidzone „Thornography” z 2006 r,, pamiętne ze względu na prymitywne kompozycje i kiczowaty cover „Temptation”. Potem „Kredki” na szczęście złapały oddech i dzięki bardzo dobremu „Godspeed on the Devil’s Thunder” wróciły do gry. Z pełną regularnością, co 2-3 lata, raczeni jesteśmy kolejnymi wydawnictwami. Co by nie mówić – są to płyty niezłe, ale zdecydowanie niezbyt świeże i mało odkrywcze. Eksploatowana przez lata formuła w końcu musiała się wyczerpać, co zaowocowało rozstaniem się z zespołem wieloletniego gitarzysty Paula Allendera. Choć regularne zmiany składu nie są w przypadku Cradle czymś nowym, to tym razem pozbyto się głównego kompozytora! Fani jednak raczej za Paulem nie płakali – bo oto pojawiła się szansa na zwerbowanie młodych zdolnych, którzy mogliby w końcu wnieść coś nowego do muzyki zespołu. Dokładnie tak, jak to się stało przed laty wraz z dołączeniem bębniarza Marthusa w miejsce anemicznego Adriana Erlandssona.

Ci młodzi zdolni to dwóch gości, do których idealnie pasowałby opis z początku niniejszego tekstu. Wychowani na muzyce Cradle of Filth Ashok i Richard Shaw otrzymali niesamowitą szansę: mogli własnoręcznie przywrócić niegdyś wielkiemu zespołowi chwałę i skomponować taką muzykę, jaką sami chcieliby usłyszeć w jego wykonaniu. Jak wywiązali się ze swojego zadania?

Cóż – nad wyraz dobrze! Utwory komponowane przez Allendera charakteryzowały się prostotą i powtarzalnością motywów, tymczasem nowi wiosłowi mają skłonności do skomplikowanych, złożonych zagrywek. Jednocześnie, zgodnie z wyznawaną od lat dewizą, że każdy kolejny album jest „harder, darker, faster”, mamy do czynienia z naprawdę ciężkim materiałem. I jest to ciężar przez duże C – serio, „Kredki” nie nagrały tak smolistego krążka od czasu… hm, nagrały kiedykolwiek? Dotychczas muzyka angielskiego zespołu charakteryzowała się rozbuchanym klawiszowym tłem (niekiedy zbyt rozbuchanym, jak na plastikowym „Darkly, Darkly, Venus Aversa”), podczas gdy tutaj symfonie stanowią jedynie nienarzucający się dodatek. Sednem praktycznie każdego utworu na „Hammer of the Witches” są złożone, wielowarstwowe riffy – czasem z epickim, doomowym zwolnieniem, czasem z heavy-metalową solówką – łączące się z bogatym, perkusyjnym tłem. Że Marthus się nie oszczędza, wiadomo już od paru albumów; ze swoją szybką, techniczną grą wniósł on niesamowite ożywienie do niegdyś statycznych kompozycji. Także i teraz pokazał pełnię swoich umiejętności, grając ciekawie, różnorodnie, a przy tym wściekle szybko!

Tradycyjnie jednak największe emocje wzbudzała forma wokalna charyzmatycznego frontmana Daniego Filtha, któremu około 10 lat temu podziały się z głosem złe rzeczy i przez to przepadły gdzieś jego niesamowite (a przez niektórych znienawidzone) piski. Na nowym wydawnictwie wysokie rejestry stosowane są przez niego dość oszczędnie i – powiedzmy to sobie szczerze – brzmią tak, jak można było się spodziewać. Czyli przeciętnie, choć są fani, którzy uparcie zaklinają rzeczywistość. 🙂 Jednakże, jako że Count Filth dysponuje wciąż świetnie brzmiącą, chropawą barwą głosu, całościowo wokale ocenić należy pozytywnie. Nie brakuje tu głębokich growli, wściekłych ryków czy klimatycznych melodeklamacji.

Wszystkie te elementy składają się na album, który przyspiesza bicie serca u starych fanów. Problem jednak w tym, że w gruncie rzeczy nie jest aż tak dobrze. Mam bowiem nieodparte wrażenie, że ta muzyka – choć poprawna technicznie i różnorodna – pozbawiona jest duszy. Brakuje mi klimatu i konkretnego konceptu. Póki co z nowszej twórczości Kolebki znacznie bardziej cenię „Godspeed…”, które choć kompozycyjnie stało o dwie klasy niżej, to nadrabiało braki genialną tematyką, przemyślanym programem płyty i atmosferą. Tutaj widać, że nowi muzycy starali się wyłuskać z twórczości Cradle wszystko, co najlepsze i skleić w jedną całość. W efekcie mamy tu wszystkie elementy, których należało oczekiwać – świetną, niebanalną pracę gitar, dobre, nienachalne klawisze, zróżnicowane wokale podbarwione damskimi partiami; jednocześnie z ulgą witamy brak nymfetamin, foetusów czy innych niechlubnych forgivemefatherów (dla nieobeznanych: to proste i chwytliwe kawałki, którymi „Kredki” próbowały podbijać MTV). Brakuje jednak w tym wszystkim spajającej całość myśli przewodniej, idei przyświecającej całemu dziełu. To naprawdę dobra muzyka, garściami czerpiąca z „Midian” i pomimo nowoczesnego brzmienia wycelowana w gusta starszych fanów; na tyle ciekawa, że jeden motyw pogania drugi i nie ma absolutnie żadnego recyklingu (w przeciwieństwie do czasów Allendera, który z lubością młócił jeden riff po kilka razy). Ponadto jest na tyle równa, że ciężko wskazać słabe punkty (choć można wskazać te najjaśniejsze – będzie to z pewnością genialne, epickie The Vampyre at my Side, singlowe Right Wing of the Garden Triptych czy tytułowy Hammer of the Witches). The Vampyre… jest zarazem smutnym przykładem tego, czym ten album mógłby być, gdyby miał więcej klimatu. Sporym kamyczkiem do ogródka są też kiepskie, bezpłciowe instrumentale. Ach, gdzie te Bramy Midian…

Podchodziłem do tej płyty bez szczególnych oczekiwań i być może właśnie dlatego się nie zawiodłem. Z drugiej strony szczęki z podłogi również nie muszę zbierać, a mam przykre przeczucie, że Młot na czarownice niebawem wypadnie z mojego odtwarzacza i nieprędko wróci. Stawiam też dolary przeciwko orzechom, że pomimo chwilowego hype’u wśród fanów pamięć o tym krążku przepadnie bardzo szybko, a Ostatnim Wielkim pozostanie niezmiennie „Godspeed…” sprzed 7 lat. My się zmieniliśmy? Czy czasy się zmieniły? Pewnie jedno i drugie po trosze…

PS 12 listopada „Kredki” wpadają porysować do katowickiego Megaclubu.

CRADLE OF FILTH – THE VAMPYRE AT MY SIDE