The Black Water Panic Project – Alpha Pro Broken Machines

★★★★★★★☆☆☆

1. Wind, The Lullaby of Needles 2. It’s Sweet, she Said 3. Congratulations, the Damage Is Done 4. Die High 5. Bridge Burner 2 6. How Many Times 7. Let’s Get Unconcious, Shall We? 8. Lips Are Burning Back 9. Man Without the Name 10. Her Great Emptiness And Cold Lines On My Mirror 11. I’d Rather Lick Public Lavatory’s Floor Than Kiss You, Honey 12. Patience & Discipline 13. Above: The Wolf Song

SKŁAD: Koszmar Zwierz – wokal, klawisze, gitary, elektronika, automat perkusyjny; Katarzyna Jolanta Pusowska – wokal, skrzypce; Jakub Szyszka – gitara basowa; Artur Tabor – gitary; Modla – gitary

PRODUKCJA: Marcin „Kwazar” Cisło

WYDANIE: 7 września 2015 – Black Water Panic Project Record Label

Wróciłeś właśnie z pracy i po ciężkim dniu rozsiadasz się w swoim ulubionym fotelu. Przecierasz oczy i odchylasz do tyłu głowę. Czekałeś na to cały dzień. Na tę krótką, relaksującą chwilę. Jednak po chwili bezproduktywnego siedzenia przypominasz sobie, że masz spore zaległości muzyczne. Zaczynasz przeglądać playlistę Spotify na swoim telefonie. Nic do ciebie nie przemawia. Nagle dostrzegasz album nieznanej ci do tej pory grupy The Black Water Panic Project spoglądający na ciebie spod sterty rozpakowanych listów. Coś intryguje cię w tej przepełnionej żółcią okładce, coś mówi ci, że właśnie ta płyta powinna popłynąć z głośników. Otwierasz pudełko i wyjmujesz krążek, dajesz też sobie chwilę, aby powąchać książeczkę. Pachnie jak polskie wydanie Metal Hammera. Zapach, który zawsze przynosi ze sobą dawkę dobrej muzyki. Nie mija 10 sekund, a z głośników zaczynają się wydobywać pierwsze dźwięki, niepokojące i złowieszcze. Kończy się pierwsza kompozycja i zdajesz sobie sprawę, że nie byłeś na to gotowy, że o to właśnie utraciłeś uczucie spokoju i komfortu. Nie ma odwrotu, otworzyłeś już drzwi, a przez szczelinę wpłynął chłód i niepokój, a także coś nieopisanego z domieszką szaleństwa.

Drugi utwór zbija cię z tropu, bo oto po introdukcji z iście black-metalowymi naleciałościami słyszysz taneczne bity i chwytliwą melodię. Wokal jednak pozostaje niedostępny i zimny. Sprawia, że odczuwasz rozbieżne emocje. Chcesz tańczyć, ale słowa, które słyszysz trzymają cię przy ziemi. The damage is done – potwierdzasz po usłyszeniu następnej porcji muzyki. Nie jesteś jeszcze jednak pewien, czy ta szkoda wyjdzie ci w ostatecznym rozrachunku na dobre, czy nawiedzać cię będzie w formie koszmaru. Coś jednak przyciąga cię w przesterowanym industrialnym bicie na tyle, że zaczynasz czerpać przyjemność z tego kuriozalnego spotkania. Zaczynasz oddawać się dźwiękom i powtarzać słowa piosenki jak mantrę, the damage is done. Jak na razie charakter utworów zmienia się jak w kalejdoskopie i Die High nie zmienia tego trendu. Zaskakuje cię płynne przejście wstępu z kościelnych organów na niemal orientalną melodię, która chowa się gdzieś w tle do końca, przywalona gruzem z metalowych riffów i prostego bitu. Utwór się kończy i zastanawiasz się, co jeszcze cię czeka. Bridge Burner 2 jest bardzo ciekawą odskocznią od posępnych bitów i złowrogich wokali. Na pierwszy plan wybijają się gitary solowe i prowadzący je przyjemny bas. Utwór brzmi niczym apokaliptyczna ballada, w której pięknie zawodzące sola idealnie współgrają z twoimi upodobaniami. Napięcie sięga zenitu, gdy słyszysz pierwsze tony skrzypiec. Znalazłeś swojego ulubieńca, punkt zwrotny, dzięki któremu zaczynasz sobie uświadamiać, że słuchasz czegoś nietuzinkowego, że w tym szaleństwie i opętańczych hymnach jest metoda. Pieśń numer 6 także celuje bardziej w twoje ukojenie niż szarganie ci nerwów. Długi instrumentalny wstęp oparty głównie o dźwięk fortepianu nabiera dynamiki wraz z wejściem elektronicznych przeszkadzajek. Klimat jest dość ciężki i transowy. Coś w tej kompozycji przypomina ci dokonania Blindead z czasów, kiedy eksperymentowali z elektroniką na EP-ce „Impulse”. Może to ten niski wokal. Czujesz, że The Black Water Panic Project próbuje wybić cię z rytmu i dać ci błędne poczucie bezpieczeństwa. Masz rację. Let’s Get Unconscious, Shall We? jeszcze tego nie zwiastuje ze swoimi delikatnymi damskimi wokalizami i ponownym użyciem skrzypiec. Atmosfera jednak coraz bardziej się zagęszcza, a podmuch chłodu mierzwi ci skórę.

Przebrnąłeś przez połowę albumu, nie była to łatwa droga, ale z pewnością interesująca i różnorodna. Pragniesz większej dawki i nasłuchujesz, co ma do zaoferowania Lips Are Burning Back. Metaliczne pobrzękiwania bębnów wróciły. Stan sprzed paru chwil zniknął bezpowrotnie. Twoje ciało wpada w lekkie konwulsje, poddajesz się rytmowi. Man Without A Name łączy w idealny sposób rockowe instrumentarium z elektronicznymi efektami i bitem. Szczególnie podoba ci się moment, w którym wszystko cichnie oprócz gitarowego riffu. Następuje kolejna zmiana gatunkowa. W Her Great Emptiness… dynamiczne bity, które świetnie pasowałyby do utworu techno, współgrają w idealnej symbiozie z ciężkimi metalowymi gitarami. Ma to w sobie bezkompromisowość black metalu, którą przyjmujesz z otwartymi ramionami. Gitarowe solówki walczą tu z kakofonicznym brzmieniem skrzypiec o miano najbardziej niepokojącego środka wyrazu. Ponownie zwalniamy tempo i zanurzasz się w utworze o niezbyt smacznym tytule – I’d Rather Lick Public Lavatory’s Floors Than Kiss You, Honey. Wyzwanie miłości to nie jest. Z ust Koszmar Zwierza wypływa śpiew przepełniony niechęcią i nienawiścią. Kontrapunktem jest tutaj kobiecy głos, delikatny i dominujący jednocześnie. Szczególnie zapadają ci w głowie też świetne solówki gitarowe. Cieszy cię, że ta opętańcza i nieludzka z pozoru płyta ma w sobie tyle ludzkich emocji. Tętni muzykalnością mimo ogromnej ilości chłodnej elektroniki. Jesteś już na ostatniej prostej, dwa utwory do końca. Patience & Discipline to krótki utwór skłaniający się do klimatów elektronicznych. Trudno ci powiedzieć, czy zrobił na tobie jakieś wrażenie. Above: The Wolf Song to zupełnie inna historia. Bezpośredni metalowy utwór, w którym elektronika pełni tylko funkcje dopełniacza miażdżącego efektu. Kolejny raz smyczki odgrywają kluczową rolę w szarganiu twoich nerwów. Bardzo dobre zwieńczenie tego intrygującego dzieła.

Muzyka cichnie i zaczynasz ponownie zauważać otoczenie. Wciąż jesteś w swoim pokoju, usadowiony wygodnie w fotelu. Czujesz, jakbyś został gwałtownie oderwany od jakiegoś niezwykle wciągającego doświadczenia. Nieco jeszcze zdezorientowany zaczynasz analizować, co właśnie przeżyłeś. Album „Alpha Pro Broken Machines” z pewnością zrobił na tobie wrażenie, ale teraz kiedy ucichł, masz szansę zastanowić się, co tak naprawdę po sobie pozostawił. Pierwsze, co przychodzi na myśl to różnorodność, która była dla ciebie sporym zaskoczeniem. Najbardziej to słychać w pierwszej połowie albumu, gdzie każdy utwór zdaje się być oddzielnym bytem i korzystać z innych środków wyrazu. Zanika to gdzieś pod koniec albumu, gdzie pojawia się wiele powtórzeń stylistycznych, które już tak nie porywają. Druga połowa przynosi też jednak cięższe utwory z większą dynamiką w postaci Her Great Emptiness… i Above: The Wolf Song. Nie zmienia to faktu, że chłód i dyskomfort, które w perwersyjny sposób przyciągały cię do tej muzyki na początku, powoli zaczynały zanikać, przywracając cię do normalności. Pozostałeś jednak dla samej muzyki. Gdy myślisz o wokalach, pierwsze słowa, jakie przychodzą ci na myśl to jednorodność i groza. Na szczęście Koszmar Zwierz wkłada w swój śpiew (częściej posępne melodeklamacje i krzyki) mnóstwo emocji, które nadają wokalom dynamiki i charakteru. „Alpha Pro Broken Machines” z pewnością budzi w tobie emocje, czasami bolesne, ale w perwersyjny sposób pociągające, co samo w sobie jest sporym wyczynem. Zespół ma także bardzo wyraźny pomysł na swoją muzykę i świetnie się w tym gatunku czuje. Słychać, że właśnie to im w duszy gra, co cię trochę martwi, bo to bardzo intensywna dawka muzyki. Na całe szczęście wyrzucili ją z siebie, czym wzbogacili z pewnością polską scenę muzyczną.