
Nowe Horyzonty
To jest moje absolutnie pierwsze zetknięcie z zespołem The Weather Station, co z góry skłania mnie do szczegółowego wczytania się w każdy dźwięk i słowo płynące z ich nowego albumu „humanhood”. Nigdy wcześniej nie miałem okazji słuchać ich muzyki ani nawet natknąć się na jakąkolwiek wzmiankę o ich wcześniejszych dokonaniach. Tym bardziej zaintrygowała mnie wieść, że ten konkretny krążek zdążył wywołać mieszankę emocji wśród słuchaczy preferujących ambitne, a jednocześnie przystępne brzmienia. Wokół całej płyty zaczęły się pojawiać rozmaite komentarze, które sygnalizowały, iż The Weather Station eksperymentuje tu z pogranicza folku, jazzu, country i dość wyrazistej elektroniki, co samo w sobie zapowiadało przygodę jedyną w swoim rodzaju.
Przystępując do pierwszego odsłuchu, nie wiedziałem zupełnie, czego się spodziewać. Ujęła mnie jednak koncepcja, że płyta została nagrana w formie swobodnych, dwuetapowych sesji studyjnych w Canterbury Music Company w Toronto. Te nagrania powstały z energii sześciu muzyków grających na żywo – co, jak się później okazało, znakomicie słychać w warstwie aranżacyjnej. Humanhood jawi się dzięki temu jako dzieło organiczne, w którym sporo miejsca pozostawiono na spontaniczność i żywy oddech instrumentów. Fakt, że później dokonano jeszcze overdubów, dokładając brzmienia takie jak banjo, flet czy fiddle, pozwolił osiągnąć gęstość oraz kolorystyczne bogactwo, które bardzo przypadły mi do gustu. Przyznam, że ten proces twórczy przemówił do mnie szczególnie ze względu na swoją wielowymiarowość – od surowego jamu, aż po staranne dopieszczenie szczegółów w miksie i masteringu.
W pierwszym kontakcie z Descent – króciutką, zaledwie minutową impresją otwierającą album – doznałem uczucia wkraczania w intymny świat pełen onirycznych nut. W tych kilkudziesięciu sekundach dzieje się zaskakująco wiele: delikatne, ambientowe plamy dźwięku nasuwają skojarzenia z momentem otwierania drzwi do zupełnie nowej przestrzeni. Ta wstępna aura subtelnie zapowiada, że humanhood nie będzie płytą oczywistą, że będę musiał w nią wniknąć z uwagą. Jak na pierwszy krok w nieznane, sprawia to niesamowite wrażenie – a przecież to dopiero początek, ledwie preludium do tego, co czeka mnie w kolejnych utworach.
Przestrzenie Improwizacji
Chwilę później trafiam na kolejne, rozbudowane kompozycje i widzę, że idea improwizacji jest tu wyjątkowo żywa. Zespół nie zamyka się w ciasnych ramach typowej piosenkowej struktury zwrotka-refren, zamiast tego rozwija swoje pomysły w kierunkach, które chwilami ocierają się o swobodne jam session z udziałem wielu instrumentów. Ciepłe i przyjemne fortepianowe partie przeplatają się więc z niespodziewanymi wejściami saksofonu, a w tle od czasu do czasu słyszę subtelne syntezatorowe smugi czy nawet delikatne perkusjonalia elektroniczne. Ta różnorodność przykuwa uwagę, bo każda kompozycja przekracza gatunkowe schematy, wskrzeszając ducha poszukiwań.
Co ważne, nie mam wrażenia chaosu. Nawet jeżeli utwory rozwijają się w nieoczekiwany sposób, to ciągle słychać pewną spójność. Wydaje się, że muzycy naprawdę słuchają siebie nawzajem, reagują na drobne sugestie, które padają w dźwiękowym eterze, a efektem tego jest organiczne tkanie melodii oraz harmonii. Kiedy dotarłem do Mirror i Window, zauważyłem, że te utwory przyjmują bardziej tradycyjną formę, mocniej zakorzenioną w folku. Słyszę tam spokojne, wręcz nostalgiczne motywy, po czym nagle pojawia się niewielka partia klarnetu czy zaskakujące przejście syntezatorowe, czyniące z każdego z tych numerów fascynujące laboratorium brzmień. Przy takim podejściu odnajduję w tej muzyce lekkość i wolność – nawet wtedy, gdy za moment następuje zwrot w stronę jazzowego klimatu, a perkusja przenosi kompozycję w okolice bardziej rytmicznego jamu.
Właśnie dzięki tej nieprzewidywalności i pozornej (choć w istocie dobrze kontrolowanej) wolności aranżacyjnej czuję się w pełni zaangażowany w proces słuchania. Twórcy z The Weather Station są świadomi własnej artystycznej tożsamości i wiedzą, jak łączyć różnorodne środki wyrazu, by nie wypaść z rytmu głównego konceptu. Dla kogoś, kto wcześniej nie znał ich dokonań, jest to idealne wprowadzenie w ich podejście: łączyć tradycje folku i country z jazzową elastycznością, a do tego nie bać się wplatać elektronicznych brzmień w takiej ilości, w jakiej zachodzi potrzeba. Efekt jest intrygująco spójny, a jednocześnie daleki od monotonii.
Perła na Albumie
Po kilku przesłuchaniach okazało się, że moim zdecydowanym faworytem jest kompozycja Neon Signs. Ten utwór przekonał mnie do The Weather Station w sposób najbardziej bezpośredni, ponieważ idealnie obrazuje ich zdolność do tworzenia przestrzennego i pulsującego brzmienia. Zaczyna się od wyraźnego rytmu, który przywodzi na myśl miejski puls – czuć tutaj energię wielkomiejskich ulic oraz migotanie reklam rozświetlających noc. Subtelne, ale wyraziste syntezatory wprowadzają lekko futurystyczny nastrój, a zarazem współgrają z bardziej organicznymi partiami fortepianu i perkusji. W chwili, gdy do głosu dochodzi sekcja rytmiczna, złożona z dynamicznie bijących bębnów i dźwięcznego basu, zdaję sobie sprawę, że jestem słuchaczem dźwiękowego mikrokosmosu, który żyje własnym życiem.
Za to wokal w Neon Signs stanowi kolejny kluczowy element. Tamara Lindeman śpiewa tutaj z pewną nonszalancją, ale jednocześnie wzbogaca interpretację o delikatne drżenie, jakby przenosiła emocje związane z samotną nocną wędrówką przez labirynt miejski. Słowa unoszą się nad muzycznym tłem, które z początku hipnotyzuje jednorodnym pulsem, a potem – w miarę rozwoju utworu – zaczyna przechodzić przez przeróżne modulacje. Jako ktoś, kto dopiero odkrywa ten zespół, czuję się ujęty tym, jak sprytnie i świadomie kontrolują dynamikę. Nie ma tu mowy o prostej linii narracyjnej; raczej jest to krzywa, która rozpoczyna się w jednym miejscu, po czym prowadzi słuchacza przez szereg zwrotów akcji, aż do końcowej, zapadającej w pamięć kulminacji.
W pewnych momentach Neon Signs przypomina wręcz improwizowany koncert w małym klubie, gdzie sekcja saksofonu niepostrzeżenie wchodzi w dialog z klawiszowcem, a perkusja reaguje energicznie na każdy drobny niuans. Niezwykle ciekawa jest też warstwa produkcyjna – w tle pojawia się szmer elektronicznych efektów, zapewniających lekko surową, ale i nieco abstrakcyjną przestrzeń. Ten zabieg sprawia, że nawet najbardziej klasyczne, folkowe elementy (jak choćby drobna plamka banjo wpleciona gdzieś między syntezatory) nie wydają się nadmiernie tradycyjne, tylko stanowią kolejny składnik wielowątkowego pejzażu dźwiękowego. Właśnie takie momenty budują niezwykłą aurę: czujemy, że miasto nigdy nie śpi, a znakomicie uchwycony rytm miejski wciąga słuchacza w trans.
Dodatkowo wspomnę, że Neon Signs nie tylko imponuje pod względem aranżacyjnym, ale też komunikacyjnym. Jest w nim pewien rodzaj fascynacji cywilizacyjną gorączką, która bywa zarazem pociągająca i przytłaczająca. Ten dualizm pięknie rezonuje z mocnym groove’em i chwilami niemal hip-hopowymi akcentami w perkusji. Zupełnie się nie dziwię, że inni słuchacze często wymieniają tę kompozycję jako jedną z mocniejszych stron całej płyty – to żywiołowy, wielowarstwowy miks wszystkiego, co stanowi esencję The Weather Station i co jednocześnie robi duże wrażenie na osobach, które dopiero zaczynają swoją przygodę z ich brzmieniem.
Gdybym miał – jako świeżo upieczony fan – wskazać moment, w którym w pełni przekonałem się do The Weather Station, z pewnością byłby to finałowa część Neon Signs, kiedy sekcja rytmiczna nabiera jeszcze większego wigoru i wydaje się wyprowadzana w jakiś niemal kosmiczny rewir za sprawą rozmytych syntezatorów oraz migotliwego saksofonu. Przez kilka sekund czułem się, jakbym był obecny na żywo w studiu, obserwując muzyków w samym epicentrum twórczego uniesienia. Ten kawałek sprawił, że poczułem chęć zapętlenia go w odtwarzaczu i poznawania kolejnych detali, które być może umknęły mi podczas pierwszego odsłuchu.
Kontrasty i Emocjonalne Wycieczki
Kiedy zastanawiam się nad całością płyty, widzę, że humanhood składa się z wielu takich kontrastów, które po prostu nie pozwalają się nudzić. Z jednej strony mamy utwory typu Body Moves czy Ribbon, które brzmią łagodniej i przywodzą na myśl kontemplację przy dźwiękach pianina albo momentami subtelnie atakującego saksofonu. Z drugiej zaś strony znajdują się kawałki będące niemal mini-symfonią improwizacji i eksperymentów, gdzie poszczególne instrumenty wyzwalają nagłe zrywy energii, szykując słuchaczom wstrząs i zapraszając w kierunku jakiejś dzikiej, nieodkrytej przestrzeni. To wszystko sprawia, że nie mam wrażenia jednolitej monotonii – każdy kolejny numer stwarza okazję, by zweryfikować, jak daleko muzycy posuną się w zakresie łączenia folku z elektroniką czy synkopowanych rytmów z szeptanym wokalem.
Niebagatelną rolę odgrywają tutaj także krótkie przerywniki, takie jak Passage, Fleuve czy Aurora. Tego rodzaju miniatury wprost uwielbiam, bo pozwalają mi złapać oddech – zarówno jako słuchacz, jak i osoba, która chce zrozumieć strukturę albumu. Każda z tych kilkudziesięciosekundowych form ma własny odcień emocjonalny: czasem jest to liryczny szkic, kiedy indziej niemal ambientowy pasaż dźwiękowy. Ich obecność jest kluczowa dla utrzymania równowagi w albumie: gdy kompozycja taka jak Irreversible Damage momentalnie wciąga w dość dramatyczne rejestry – za sprawą spoken word, intensywnych partii saksofonu i rozległych syntezatorów – owe mini-przerywniki stanowią wentyl bezpieczeństwa, dając chwilę ciszy czy spokoju przed kolejnym głębokim nurkowaniem w złożony krajobraz dźwiękowy.
Oprócz warstwy czysto muzycznej słyszę też, że humanhood ma w sobie pewien ładunek refleksji nad współczesnymi niepokojami – i choć nie znam wcześniejszych tekstów zespołu, intuicja podpowiada mi, że The Weather Station od zawsze miał zamiłowanie do poetyckich ujęć tematów społecznych, egzystencjalnych czy nawet ekologicznych. Tutaj pewna mglistość treści i metafor nadaje płycie jeszcze bardziej uniwersalnego charakteru: można się w niej doszukiwać komentarzy o samotności w świecie cyfrowym, o zmianach klimatu, a nawet o duchowych dylematach typowych dla naszych czasów. Taki kontekst sprawia, że album zyskuje dodatkowy wymiar – jest nie tylko ciekawą przygodą brzmieniową, ale też prowokuje do zadawania pytań o miejsce człowieka w coraz bardziej skomplikowanej rzeczywistości.
Spontaniczne Overduby
Choć wspominałem już o tym, że album był nagrywany w trakcie dwóch sesji na żywo, warto dodatkowo rozwinąć ten wątek, bo to właśnie ten proces sprawił, że płyta brzmi tak interesująco. W trakcie tych spontanicznych jamów zarejestrowano podstawowy rdzeń kompozycji – perkusję, bas, klawisze i wokale w ich najbardziej surowej, a zarazem najbardziej szczerej postaci. Dopiero na dalszym etapie dodano dodatkowe instrumenty, takie jak banjo, flet, fiddle czy kolejne partie syntezatorów. W moich oczach takie działanie jest wyjątkowo cenne, bo łączy żywiołową energię występów na setkę z detalami i barwną ornamentyką, które wydobywa się podczas starannej pracy studyjnej.
Rezultatem jest materiał, który mogę opisać jako płynny i nieprzewidywalny, ale jednocześnie precyzyjnie skrojony pod kątem finalnego brzmienia. Weźmy za przykład Lonely – utwór wyróżniający się melancholijną atmosferą i wolniejszym tempem, a przy tym rozbudowany w ciekawą harmonię, przypominającą momentami transowe granie z okolic jazzu spiritual. Choć jego formuła wydaje się bardziej klasyczna, to gdy wsłuchuję się w poszczególne warstwy, słyszę subtelne wstawki Mellotronu i dyskretną partię saksofonu w tle, które nadają mu nieco eksperymentalny rys. Każdy instrument ma miejsce dla siebie, nic się na siłę nie przepycha. Właśnie dlatego mam wrażenie obcowania z zespołem, który znalazł równowagę między spontanicznym szaleństwem a dojrzałą aranżacją.
Nie sposób też pominąć warstwy wokalnej i tekstowej Lindeman. Choć nie znam jej poprzednich dokonań, brzmienie jej głosu wydaje mi się wyjątkowo sugestywne i pełne niuansów. Potrafi brzmieć ciepło i serdecznie, by po chwili wędrować w rejony szeptu, niemal wyznania szeptanego do ucha. Teksty zaś, choć nie zawsze wyraziste w narracji, przynoszą obrazy i metafory na tyle uniwersalne, że mogę je odnieść do własnych przeżyć. Czuję, że jest to zabieg celowy: humanhood nie sili się na jednoznaczne komunikaty, raczej zaprasza do współdzielenia pewnych wrażeń i uczuć, do budowania własnej interpretacji. W ten sposób tworzy się przestrzeń dialogu między artystami i odbiorcą, co dla mnie, jako nowego słuchacza, jest szczególnie cenne.
Na granicy gatunków
Po wielokrotnym przesłuchaniu, z pełnym przekonaniem stwierdzam, że „humanhood” to album, który nie tylko przekroczył moje oczekiwania, ale też zaskarbił sobie moje uznanie na tyle, że z chęcią sięgnę po wcześniejsze wydawnictwa The Weather Station. Śmiało mogę powiedzieć, że był to dość intensywny i zaskakująco pozytywny wstęp do obcowania z ich twórczością. Fakt, że płyta balansuje na granicy wielu gatunków – folku, country, jazzu i elektroniki – jedynie uatrakcyjnia odbiór, bo nie ma tu sztywnych schematów czy zatrzymania się w jednej stylistyce. Każdy kolejny numer wprowadza kolejne akcenty, czasem zbliżając się do balladowej subtelności, czasem zaś uderzając odważnym rytmem skąpanym w elektronicznej chmurze dźwięków.
Wyróżniony przeze mnie utwór Neon Signs pozostaje w pamięci jako serce albumu, a jednocześnie przypieczętowanie stylu, w jakim The Weather Station potrafi oczarować słuchacza. To kwintesencja spontanicznego, lecz genialnie wyważonego jamu, w którym miejski puls spotyka się z szlachetnie brzmiącymi instrumentami. Gdybym miał streścić w kilku słowach, dlaczego ten kawałek tak mnie urzekł, wymieniłbym na pewno transową sekcję rytmiczną, przyjemne i wręcz taneczne momenty klawiszowych partii, a także odwagę, z jaką saksofon i syntezatory wchodzą w coraz to bardziej intrygujące dialogi. Całość wypełniać może jednocześnie klub taneczny, kameralną salę koncertową i prywatne słuchawki, przez co nabiera ponadczasowego wydźwięku.
Mocną stroną albumu jest też to, że otwiera się na różne gusty: wielbiciele akustycznej delikatności odnajdą tu mnóstwo ciepła i refleksji, zaś poszukiwacze świeżych form mogą utonąć w bogactwie improwizacji i przetworzonych partiach instrumentalnych. Biorąc wszystko pod uwagę, humanhood to płyta dla tych, którzy lubią dać się pochłonąć dźwiękowej przygodzie – a nie jedynie biernie przewinąć kilka piosenek. Jest tu sporo miejsca na skupienie i kontemplację, ale i na drobne, zaskakujące eksplozje energii, które co rusz wybudzają słuchacza z letargu, kierując go w stronę kolejnej niespodzianki.
Dla mnie – świeżego odkrywcy The Weather Station – to spotkanie, które z pewnością zapamiętam. Mam nadzieję, że następnym razem, gdy zespół wyda nowy materiał, będę już miał szerszy kontekst, pozwalający mi jeszcze głębiej wnikać w ich wrażliwość muzyczną. Jak na początek przygody, humanhood okazał się intensywną dawką różnorodnych emocji i dźwięków, gdzie prym wiedzie otwarty umysł i gotowość do łączenia tradycji z awangardą. Zdecydowanie warto poświęcić temu albumowi czas, bo dostarcza mnóstwo inspiracji i przyjemności, a szczególnie zaskakuje w momentach takich jak to tytułowe Neon Signs.
Jeżeli zatem ktoś szuka muzyki, która pozwoli oderwać się od rutyny i jednocześnie pobudzi wyobraźnię, „humanhood” będzie trafionym wyborem – zwłaszcza dla tych, którzy chcą zacząć z The Weather Station i od razu zobaczyć, na co naprawdę stać tę grupę w wydaniu studyjnym. W moim przypadku spełniło się to w stu procentach: czekam z zaciekawieniem na powrót do tego uniwersum, już z nowo nabytym bagażem wrażeń i pozytywnych wspomnień.