Voo Voo – 7

★★★★★★★☆☆☆

1. Środa 2. Czwartek 3. Piątek 4. Sobota 5. Niedziela 6. Poniedziałek 7. Wtorek SKŁAD: Wojciech Waglewski – głos, gitara, fortepian (1,3); Mateusz Pospieszalski – saksofon, głos; Karim Martusewicz – kontrabas, gitara basowa; Michał Bryndal – perkusja GOŚCINNIE: Joanna Wydorska – sopran (4); Mariusz Obijalski – instrumenty klawiszowe (5,6,7); Grzegorz Lalek – pierwsze skrzypce; Anna Witkowska – drugie skrzypce; Justyna Żukowska – altówka; Małgorzata Banach – wiolonczela PRODUKCJA: Wojciech Waglewski, Piotr „Emade” Waglewski WYDANIE: ART2 – 7 marca 2017

Miniony miesiąc stał u mnie pod znakiem Voo Voo. Bezapelacyjnie. Do tego rekonesansu twórczości macierzystej formacji Waglewskiego nie nakłoniła mnie jednak premiera najnowszego albumu, a wywiad-rzeka, jaki z członkami zespołu przeprowadził Piotr Metz („Dzień Dobry Wieczór” Wydawnictwo Agora, 2016). Po „7” sięgnąłem więc w konsekwencji trwającego kilka tygodni „romansu” z muzyką Voo Voo. Romansu zwieńczonego fenomenalnym koncertem w bydgoskim Miejskim Centrum Kultury, podczas którego Panowie odegrali w całości premierowy materiał. To jak ślub chwilę po romantycznych zaręczynach. Z wypiekami na twarzy wróciłem z koncertu z suwenirem w postaci egzemplarza CD najnowszej płyty sygnowanej nazwą Voo Voo, z drżącymi dłońmi i przyspieszonym pulsem przystąpiłem do słuchania i wpadłem w wir kompulsywnego jej odtwarzania. Wojciech Waglewski wielokrotnie podkreślał, że Voo Voo to według niego obiektywnie najlepszy zespół świata. Przyznać się muszę przed samym sobą, że w trakcie wspomnianego wcześniej koncertu byłem mu skłonny uwierzyć, mógłbym uwierzyć też jego słowom, że 7 to płyta nudna, ale długa, więc nadaję się do grania na koncertach, ale niestety Panie Wojciechu, ani ona za długa, ani – w żadnym wypadku – nudna.

Żródło

Tydzień z Voo Voo zaczyna się od Środy. Utwór, który jako zapowiedź albumu pojawił się na „trójkowej” Liście Przebojów. Wybór nieprzypadkowy, bo właśnie Środa zdaje się być idealną wypadkową cech poszczególnych utworów składających się na voo voo’wski tydzień. Nadaje ton całej płycie, wprowadza oniryczny klimat, przywodząc na myśl knajpiany występ dla skupionej przy stolikach, zadumanej i może nieco zmęczonej życiem widowni (Środa, zaczyna się dzień, godzina młoda, a ciało już mniej). Delikatny, ukryty w tle szmer gniecionego i rwanego później papieru koi i dziwnie uspokaja. Czwartek najbliższy jest tradycyjnemu jazzowi. Senny, ospały, dekorowany pojedynczymi plamami kontrabasu. Snujące się leniwie, puszczane akordy rozmiękczają jeszcze bardziej, a porządek zakłóca jedynie grająca w kontrapunkcie perkusja. Nieco bardziej frywolnemu Piątkowi przewodzi miła, gwizdana melodia i pojawiające się gdzieniegdzie świetne harmonie wokalne. Duet Waglewski-Pospieszalski doprawdy zrobił w tej materii wielki krok do przodu, Panowie, gdy już odzywają się jednocześnie, brzmią rewelacyjnie! Piątek to również najkrótszy utwór na płycie, trwa niespełna 6 minut, co dobitnie pokazuje, że Voo Voo nie idzie na kompromis i daje pstryczka w nos tym, którzy na siłę próbują wpasować się w format antenowej, trzyminutowej piosenki. W Sobotę, jak to w sobotę, pojawia się kac. W tym przypadku jest to raczej kac egzystencjalny. To utwór najbardziej transowy, mający lekko wschodnie proweniencje. Operowa wokaliza w wykonaniu Joanny Wydorskiej na tle zapętlonego podkładu dosłownie hipnotyzuje i nie mogę pozbyć się wrażenia, że „Sobota” doskonale pasowałaby na najbardziej chyba transowym w dyskografii zespołu albumie „ooV ooV”. Gęsta końcówka budzi niepokój, jednocześnie pogłębiając stan hipnozy. Istna magia. Jako piąta w kolejności następuje Niedziela. Mój faworyt na „Siódemce”. Najbardziej konwencjonalna, wzbogacona świetnym tekstem – I nikt tu nic nie zburzy, nie wlezie tu z butami i nikt mnie już nie wkurzy, może poza dwoma wyjątkami (zresztą, do niebanalnych tekstów Waglewski już nas przyzwyczaił, toteż na całej płycie znajdziemy mnóstwo interesujących fragmentów tekstowych), prowadzona fenomenalną linią basu. Wyrywa nas z sennego letargu, w który wprowadzają wcześniejsze kompozycje i prowokuje do pokiwania głową oraz potupania nogą. Na koniec dostajemy mocną, rockową solówkę, którą Waglewski udowadnia swoje nieprzeciętne umiejętności. Poniedziałek jawi się z kolei jako najbardziej ociężały. Zdecydowanie przytłacza po lekkości, jaką wprowadziła Niedziela. Potężne kotły uzupełniane ciepłym brzmieniem kontrabasu sprawiają, że nad „Poniedziałkiem” unosi się raczej ponury klimat, a mimo to, na przekór klasykowi Tadeusza Chmielewskiego, voo voo’skiego Poniedziałku nie da się nie lubić. Akustyczny Wtorek kończy rozpoczęty w środę tydzień i nie sposób odczytywać go inaczej niż jako swoiste pożegnanie czy też podsumowanie. Wtorek zdecydowanie nabiera rozmachu na koniec, a chóralne zaśpiewy idealnie nadawać się będą do wspólnego śpiewania z publicznością, ot takie „łobi jabi” w ludzkim języku.

Źródło

Koncept albumu jest dość uniwersalny. Nie dotyczy stricte porządku tygodnia, bo porządek ten jest zaburzony, temat wiąże się raczej ściśle z samą cyfrą „7”, towarzyszącą jej magią i symboliką. Nie jest to być może szczególnie oryginalny pomysł, sam Waglewski przyznaje, że takich płyt powstały już pewnie setki, ale geniusz tkwi w prostocie, bo też właśnie ta pozorna prostota ujmuje mnie w Voo Voo najbardziej. Waglewski jest niesamowicie sprawnym gitarzystą, zdolnym do grania skomplikowanych partii solowych w najróżniejszych podziałach i z wykorzystaniem często egzotycznie brzmiących skal, ale jest przy tym tak bardzo inteligentnym i świadomym artystą, że rezygnuje z muzycznego rozpasania na rzecz niezwykle intymnej i klimatycznej całości, akcentując delikatne frazy i uwypuklając pojedyncze dźwięki. Wysublimowana, dopieszczona, a przy tym całkowicie swobodna muzyka, nad którą unosi się senna aura, zyskuje właśnie na tym minimalizmie. Voo Voo buduje spójnie brzmiącą i za każdym razem jednoznacznie charakterystyczną całość, za pomocą prostych środków. Taka też jest „7”. Kameralna, intymna, senna, delikatna, ale bynajmniej nie nudna oraz za długa! Ba, te 7 dni mija szybciej niż weekend wolny od pracy. Powiedzieć, że ta płyta jest „dojrzała”, to jak nic nie powiedzieć. W ogóle określając w ten sposób muzykę Voo Voo sięgamy szczytu banalności. „7” to 26 album studyjny w dyskografii zespołu (licząc płyty jubileuszowe, „Małe Wu Wu” oraz projekty takie jak „Placówka ’44”). Voo Voo istnieje na rynku już 32 lata i sam zadaję sobie pytanie, czy mamy w Polsce drugi taki zespół, który opiera się wszelkim próbom klasyfikacji, z powodzeniem odnajduje się w stylistyce nowofalowej, szeroko pojętym rocku, jazzie, muzyce świata czy „miejskiej muzyce ludowej”, jak określiłby to sam Waglewski, nie zatracając przy tym swojej charakterności i charakterystyczności? To właśnie to ma na myśli lider Voo Voo, mówiąc, że to „najlepszy zespół na świecie”. Bo bez względu na to, czy mówimy o debiucie, ludycznych „Łobi Jabi”, „Zapłacono” czy bardziej gitarowych albumach, w ostateczności za każdym razem uzyskujemy wspólny mianownik pod nazwą Voo Voo.

Źródło

Powiedzieć też trzeba, że Voo Voo jest zespołem wybitnie koncertowym, improwizowane formy, spontaniczność i nieprzewidywalność ożywiają kompozycje, pełniące zaledwie rolę szkiców w wersjach studyjnych. Dopiero na żywo przeradzają się one w prawdziwe perełki. Co szczególnie istotne, za każdym razem niepodważalnie unikatowe. W tym przekonaniu utwierdził mnie wspomniany na wstępie bydgoski koncert. Sprowokował również myśl, że obecność kwartetu smyczkowego (swoją drogą zaaranżowanego przez basistę – Karima Martusewicza) na najnowszej płycie zespołu, pełni rolę niepotrzebnego dodatku. W wersji „live” kompozycje te zyskują jeszcze bardziej na ascetyczności i surowości, która w przypadku takich zespołów jak Voo Voo jest wartością dodaną. Po śmierci PiotraStopyŻyżelewicza przyszłość zespołu stanęła pod znakiem zapytania. Waglewski i Pospieszalski byli blisko rozwiązania zespołu. I nikt nie miałby im tego za złe. Tym bardziej, że obaj Panowie nie próżnują i udzielają się w licznych projektach, niemal bez przerwy grając i komponując. Na szczęście miłość do muzyki i wspólnego jej grania zwyciężyła i w osobie Michała Bryndala Panowie znaleźli godnego następcę nieodżałowanego „Stopki”. Chwała im za to, bo w przeciwnym razie nigdy nie usłyszelibyśmy kolejnych tak dobrych płyt i nie uświadczylibyśmy kolejnych tak dobrych koncertów. Jazzujący Bryndal być może był małą rewolucją, która, jak się później okazało, całkowicie popłaciła. Bo jeśli „Nowa Płyta” oraz w mniejszym stopniu również „Dobry Wieczór” były dla niego okresem asymilacji, to „7” jest już manifestem solidnego kolektywu. Kolektywu, któremu od ponad trzydziestu lat przewodzi jeden człowiek, Wojciech Waglewski. Gdy piszę te słowa obchodzi on właśnie 64 urodziny. Sto lat Maestro, wielu może pozazdrościć Ci takiej pozycji – możesz wszystko, nic nie musisz. Moja ocena w tym przypadku nie może być inna. Zburzyłoby to całą koncepcję*.

*A zostawiając w tyle całą te koncepcyjność, przyznałbym jej z czystym sumieniem 8 gwiazdek 😉